Paryż,
Warszawa, znaki
Czy
jest możliwe, aby Czytelnik pamiętał
raport 181, z 2 grudnia 2010,
pt. Opowieść starszego pana i wspomnienie "czarnej wdowy"?
Nie
będę
czekała
na odpowiedź
i
przypomnę,
jaka nowa postać
zmąciła
wówczas
rytm pracy Komórki
Rewolucyjnej.
Zanim jednak podam nazwisko mąciciela,
odniosę
się
do kwestii zasadniczej: czy można
zmącić
postępy rewolucji? Chciałabym, gdyby
to było
możliwe,
podkreślić wężykiem zarówno pytanie, jak i niecierpliwiącą się
odpowiedź. Tymczasem
odpowiedź,
precyzyjna jak wszelkie rewolucyjne hasło,
brzmi: można i nie można.
Zaakceptujmy
człon "można" i ściągnijmy maskę z twarzy emeryta
Dygi, bo o niego tu chodzi.
W
swoich kronikach mam zwyczaj wtrącania do tekstu czegoś, co się
zaczyna zwrotem "Ale po kolei, jak powiedział (...)". Rezygnacja
z tego zwyczaju byłaby równie mało
uzasadniona jak sam zwyczaj, stąd niech
zwyczaj
trwa:
-
Ale po kolei - jak fuknął burmistrz pewnego miasta, kiedy ogłosił,
że udekoruje najwyższymi odznaczeniami Słupska środowisko LGBT z
Komórki Rewolucyjnej, a tymczasem przed Chanę
Puffel i Ruchlę Cwajfogiel próbował się wepchnąć Robin.
Aby
więc w odniesieniu do emeryta Dygi było "po kolei",
zacytuję kilka linijek, otwierających raport 181:
Zszedł do nas emeryt Dyga z nieodpartą potrzebą zwierzenia się. Mówię "zszedł", bo starszy pan mieszka tuż nad Hilarią d. Eugenią Brodawką, a p. Hilaria zaraz nad nami.Tak jak o niej, wdowie po adiunkcie, dr. Brodawce - z racji jej hipotetycznie śmiertelnych wobec niego wymagań uczuciowych - mówi się w kamienicy "czarna wdowa", tak do pana Dygi, z przyczyn dla odmiany zupełnie błahych, przylgnęło przezwisko Dziadyga.Wymyślił je synalek dozorcy, Sylwester Apolinary Siadkiewicz, a poszło mu o rodzaj tiku słownego, jaki wstrząsa językiem emeryta przy każdej rozmowie. Ma on zwyczaj powoływać się na swój dorobek reprodukcyjny i moralny przy użyciu formuły "O mnie, proszę szanownego pana, o przepraszam - proszę dobrodziejki, proboszcz zawsze mówił: oto parafianin, jakich nam trzeba - wzorowy mąż, ojciec i dziadek Dyga". No i gówniarz od Siadkiewiczów to (dzia)dyganie usłyszał.
A
teraz do
rzeczy.
W wyniku przerażających zamachów terrorystycznych zginęło w
Paryżu 129 osób, a 350 zostało rannych. Obie liczby są niestety
prowizoryczne, podobnie jak mglista pozostaje na
razie
liczba terrorystów i
pojemność
zbiornika z pytaniami w rodzaju "kto
tak naprawdę
miał motyw?".
Premier
Francji, Manuel Valls, nie kryje,
że kraj znajduje się w stanie wojny (Ce
que je veux dire aux Français, c’est que nous sommes en guerre.
Oui nous sommes en guerre). Sam
zaś
krajobraz
po bitwie dobrze przedstawia tytuł znaleziony
na stronie
Polskiego Radia: "Francja
płacze. Nie boi się. Paryż powoli otrząsa się z szoku po
zamachach".
Nadieżda,
jak zawsze
dziwnie
dobrze poinformowana o sytuacji w Centrali, dała mi znać o
panującym
tam rozgardiaszu
ideologicznym. Z jednak strony
Centrala Central nie chce zrezygnować z "wielkiej podmiany"
zachodnich społeczeństw (patrz
Renaud
Camus: Le grand remplacement),
inaczej mówiąc, z masowej wymiany obywateli białych na kolorowych, a z
drugiej strony, przed napływem muzułmanów trzęsą się ze strachu
lesbijki, geje i
wszyscy
im podobni, od niedawna
uważani za normalnych.
Nic
dziwnego, że posiedzenie
Komórki zaczęło się dzisiaj pod znakiem niepewności. Puffel
i Cwajfogiel obłapiły się za stołem jakby w nawiązaniu do formuły
"dwoje w jednym ciele", Robin skończył ogryzać
paznokcie u rąk i zaczął łapczywie
przyglądać
się stopom, a nalewkowy
Mikołaj był w stałym
ruchu,
bo Hak zarządził trzecią kolejkę Stolicznej zanim jeszcze Puffel
zagaiła zebranie.
Zagajenie
lektorki zaczęło
się
od
słów
:
"Towarzysz Szapiro z Centrali, podobnie jak Gazeta Wyborcza, papież Franciszek i my wszyscy tu zebrani, pragniemy z całego serca przyjąć tylu uchodźców syryjskich z Azji i Afryki, ile tylko Angela Schulz i Martin Merkel nam wskażą. Jeżeli zajdzie potrzeba, ojczyzna nasza nie zawaha się wysłać dalszego miliona młodych do pracy za granicą, tak aby mieszkania mogły przejść z wybyłych na przybyłych…"
Tu
Chana Puffel przerwała wystąpienie, bo nadkomisarz Jojo, a po
nim wszyscy zaczęli kręcić nosami. W istocie, do
lokalu rewolucyjnego wpłynęło coś niepokojącego i, co tu dużo
mówić -
nieprzyjemnego.
Puffel
zdecydowała się kontynuować.
"Według towarzysza Sorosa, Fundacji Batorego i Tygodnika Powszechnego, uchodźcy syryjscy ze wszystkich napadniętych przez Rosję krajów, reprezentują islam łagodny, są wykształceni i zdyscyplinowani, absolutnie prorodzinni i jako tacy, nie tylko nie stanowią zagrożenia, ale są nadzieją dla przyszłych emerytów, którym przecież nie będzie miał kto wypłacać zasiłków..."
Przemówienie
Puffel jeszcze by trwało, gdyby nie fakt, że spod stołu przemawiać
nie wypada. A tam właśnie zanurkowała lektorka, splatając się z
Cwajfogiel i pociągając ją za sobą. Świeżo zainstalowane,
jaskrawe oświetlenie LED zadrgało i przygasło na rzecz szpitalno
zielonkawego światła bijącego z twarzy osobnika, który, nie
wiadomo jak, nagle znalazł się na środku pomieszczenia. Papuga
Nadieżda wysunęła łapę z klatki i położyła ją na moim
ramieniu, nie wiem, czy aby mnie uspokoić, czy też aby
stworzyć
poczucie bezpieczeństwa sobie samej.
-
Dziadyga!
- zawył i skulił się Robin.
-
Dyga, durniu!
A w ogóle
zamknij
się,
ty
wężu o dwunastu pustych paszczach!
- palnęła go w kark zjawa i rozpoczęła marsz wokół
zgromadzonych, przyglądając się wszystkim z twarzą spektatora
Umarłej Klasy. W końcu emeryt
wpatrzył
się w Puffel i Cwajfogiel, co sprawiło, że lesbijki, które
zdążyły się wynurzyć z drugiej strony, pospiesznie wróciły na
podłogę.
Cisza
trwała nie więcej niż minutę, ale była to z pewnością jedna z
najdłuższych minut, jakie przyszło Komórce przeżyć.
-
Sodoma! - zakrzyknął Dyga wielkim głosem.
-
Sodoma, nie Paryż! - kontynuował
emeryt.
- Paryż - stolica zepsucia ideologicznego,
Paryż - stolica zepsucia moralnego, Paryż - w którym śmierdzi
jeszcze krwią gilotynowanych za rewolucji, Paryż - śmietnik
przygarniający dewiantów z całego świata, Paryż - bluźnierczy
rysunkami
Charlie Hebdo, Paryż - podwójnie
bluźnierczy
brakiem potępienia dla bluźnierców, Paryż - cuchnący bestiami
spod znaku Femen, hańbiącymi katedrę Notre Dame, Paryż - w którym
trybunał uwalnia córy diabła od odpowiedzialności, a skazuje
kościelną służbę porządkową za wyrzucenie diablic
z katedry, Paryż - miasto tysiąca lokali dla rozpasanego pedalstwa,
Paryż - miasto defilad Gay Pride, urągających naturze i dobremu
smakowi … ten Paryż został pokarany przez Niebo i coś
mi mówi, że nie zrozumie drugiego
ostrzeżenia,
tak jak nie zrozumiał pierwszego, kiedy rozstrzelana została bluźniercza redakcja. A wy, barany, po stokroć
barany, po tysiąckroć barany, palnijcie się we łby!
-
Ja nie baran, ja papuga - wymknęło się z papuziego dzioba.
-
Fakt - zgodził się emeryt.
I
nagle zniknął.
Klamka w drzwiach nie drgnęła, a Dygi już wśród
nas nie było.
-
Lej, kurwa! - obudził
się z letargu Hak, popędził Mikołaja po butelkę i kopnął
krzesło Puffel, tak
aby
obie
larwy
mogły wrócić
między
zebranych.
-
Co
to było? - zaczęła rozpytywać
Cwajfogiel,
a za nią cała reszta. Jedni pytali drugich, drudzy trzecich, a
trzeci pierwszych. Robin
machał nad stołem tęczową
skarpetką, której nie zdążył z powrotem naciągnąć, Jojo
notował coś w czarnym notesie, Amam wykrzykiwała do iPada komendy w chrapliwym hebrajskim, Libero glancował rogiem obrusa
swoje najnowsze drogie buty, a Hak lał niechlujnie
z wyrwanej Mikołajowi butelki do wszystkich podstawionych szklanek.
Sięgnęłam
po płaszcz, pogładziłam klatkę w miejscu, gdzie
na drutach zapięły się pazurki
Nadieżdy i zapytałam telepatycznie kota Bazyla, czy pójdzie ze mną. Bazyl wolał
zostać,
ale obiecał
mi dokładną
relację.
Zdążyłam jeszcze usłyszeć obelżywą reakcję Puffel na pytanie
abstynenta Mikołaja, czy nie miałaby ochoty na
koktajl z selera i pietruszki, "z
jedną, ale
to jedną" kroplą Tabasco.
Zmrok
zapada teraz
wcześnie. Chodniki były wyludnione, a ulice puste.
Miałam
czas zastanowić
się
nad
proroczym, mistycznym
uniesieniem
Dygi. Mogłabym
napisać
"dziadka Dygi", ale byłoby
to i niestosowne i
bez sensu. Wykrzykiwał
bowiem
swoje
prawdy nie jakiś
anonimowy emeryt
Dyga, tylko przerażony
światem,
stojący
na brzegu rzeki życia
obserwator, zdolny
przenosić
się
przez zamknięte
drzwi i oblepione tapetą
ściany.
Myślałam
o tym,
co Dyga wołał
o Paryżu,
mieście,
które
znam jak mało
kto…
Czyż
nie mówił
ks. Bozowski, że
"nie ma przypadków, są tylko znaki"?
Która
szalka na wadze dobra i zła
przeważy?
Będzie
kara?
Będzie
nagroda?
Nic
nie będzie?
Paryż,
to
miasto,
po którym
można
wędrować
w nieskończoność, bez pretensji do
zrozumienia
wszystkiego. Miasto
wielkie
i bogate w historię
i historie. Miasto, któremu
można
tygodniami
przyglądać
się
z
ławeczek
w parkach, z
tarasów
kawiarni, z nabrzeży
Sekwany, z placu przed Sacré Coeur i z
uliczek
na Montmartre…
Co paskudne, jest w
Paryżu
schowane.
Wciąż
jeszcze.
Jak
długo?...