WSBN

Wirtualny Szpital dla Bardzo Nerwowych powstał w roku 2002, na dawnym forum Najwyższego Czasu, a jego pierwszym i ostatnim dyrektorem został legendarny, całkowicie wirtualny dr Fciak. Na co dzień szpitalem i personelem zarządza Siostra Przełożona. W skład stałego personelu wchodzi pielęgniarz Świstak (pomaga mu żona, znana bardziej jako Świstula, oraz woźny Raciwiłł.
Dalej...

1 sierpnia 2011

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (187), 1 sierpnia 2011


Kogel-mogel z Joja i Cwajfogel
 W poprzednim raporcie dałam do zrozumienia, że zniknięcie emisariusza Zylbersztajnowa miało związek z pojawieniem się w Komórce Racheli Cwajfogel, dyrektorki gabinetu w Ministerstwie Zagranicy, totumfackiej ministra i żony lektorki Puffel.

Czytelnikowi należy się w tym momencie pewne wyjaśnienie:
Dotychczas pod moim piórem "żona" oznaczała stan faktyczny, ale od kiedy oba kwiaty, Puffel i Cwajfogel, połączyły swoje szypułki urzędowym węzłem w Hiszpanii (plotka niesie, że ślub dawał i związek błogosławił sam Zapatero), termin "żona" musi ulec relatywizacji.

Gender studies nie pozostawiają miejsca na wątpliwości. Wyobraźmy sobie, że przed świeckim kapłanem Kaliszem wchodzą na kobierzec dwie przedstawicielki tej "dyscypliny naukowej", Magdalena Środa i Kazimiera Szczuka, obie w białych welonach. Czy Czytelnik będzie zdolny wskazać męża i żonę? Jeśli powie, a nawet pomyśli o dwu żonach albo dwóch mężach - ciężko za to zapłaci. Jeśli niecelnie wskaże męża - zapłaci dwa razy tyle (jeszcze miesiąc, jeszcze rok - tolerancja zrobi skok!).
Biorąc pod uwagę fakt, że siedzenie Cwajfogel mieści się na co dzień w spodniach znacznie szerszych od "mężowskich" i pomijąjąc fakt, że stanik Puffel ma znaczną przewagę nad biustonoszem żony, to ze względów praktycznych zostawię termin "żona" przy Cwajfogel. W omawianym stadle Cwajfogel jest o głowę wyższa od męża, ale za to mąż jest o półtorej dekady starszy od Cwajfogel i całość jakoś się bilansuje.
Nim skończę dygresję i wrócę do chronologii wydarzeń, przypomnę jeszcze, co zostało wyjaśnione w jednym z dawnych raportów. Oryginalne nazwisko Cwajfogel brzmiało Rachela Podwojny (imię było po matce, z domu Goldmacher). Kiedy po zawartym przez pomyłkę małżeństwie z niejakim tow. Siurkiem, w ministerstwie nie ustawał rechot, Rachela poszła za głosem koniunktury politycznej i pilnie przetłumaczyła nazwisko z polskiego na nasze. Po czym rozwiodła się z tow. Siurkiem, już jako Cwajfogel, mając za całe wspomnienie małżeństwa swój własny krzyk, kiedy w noc poślubną Siurek ukazał się jej w stroju rozrywkowo-prokreacyjnym).

Na jakiś tydzień przed opuszczeniem Komórki Rewolucyjnej przez Lwa Dawidowicza dał się słyszeć Jojo, uparcie nucący czterowiersz. Melodia zmieniała się w funkcji spożycia Stolicznej, ale tekst trwał na posterunku niezmącony, jak niegdyś każdy I sekretarz na swoim szczeblu:
A imię jego nie jest już czterdzieści cztery,
tylko szóstka i piątka, po czym zer jest ciżba,
ściślej - zer tych jest dziewięć, mówią buchaltery,
bo dziewiątka to bardzo jest przyjemna liczba.

- To nie kabała, tyle chcą! - zauważyła papuga Nadieżda szeptem i obie przechwyciłyśmy spojrzenie emisariusza, dla którego również wszystko było jasne.
- Chcesz Jajo kopa w dupę? - zapytał pro forma Lew Dawidowicz, unosząc się z krzesła w celu realizacji zadania.
- Możesz sobie Silberstein kopnąć w klatkę z twoim amazońskim indykiem - rozległ się głos lektorki Puffel.
Nikt jej nie otwierał, czyli klucze musiała jej dać Centrala.
- Przedstawiam wam dyrektorkę Rachelę Cwajfogel, która będzie u was pełniła obowiązki oficerki politycznej.
- To ta z tyłu? - zainteresował się Hak, opuszczając WC w stanie niedopiętym.
- Kogo wy tu trzymacie za personnel? - rozległo się polipowym sopranem z ust świeżo przedstawionej oficerki.

Kilka kwestii naraz zawiesiło się w przestrzeni i zaczęło dygotać w oczekiwaniu na rozwiązanie. Rozwiązywanie zainicjował emisariusz Zylbersztajnow, który danej Jojowi obietnicy dotrzymał. W odpowiedzi Jojo wypuścił z rąk czarny notes i chwycił się za tyłek. Ze swojej strony papuga Nadieżda uderzyła skrzydłami po prętach klatki i trzeba było widzieć, jak obie lesby zderzyły się w panice o dobry metr dalej. Pełnego rozładowania sytuacji dokonał Hak, wołając, że Pierwsza Konna "gwałciła wszystko, co się ruszało, ale że Puffel i Cwajfogel zostałyby w każdych warunkach oszczędzone".

Gwałtowne sapanie zakończyło pierwszy dzień urzędowania Cwajfogel na nowym stanowisku. Obie z Puffel porwały za torebki i został tylko po nich jakiś nieprzyjemny, trudny do sprecyzowania zapach.
Nie zabawił też w Komórce Jojo. Rozdarł się na temat bydlęcej formy antysemityzmu i uchylając przed wyplutą z klatki pestką, popędził za hiszpańskim małżeństwem.
Pozostałe towarzystwo, z wyjątkiem udającej ból głowy Amam, rozsiadło się i jęło poganiać nalewkowego Mikołaja.

Kiedy żegnałam się z Nadieżdą, słyszałam strzępy przechwałek Haka z czasów, kiedy po stronie bolszewików wojował z Pierwszą Konną:
- Chcesz hrabinę? - pyta mnie raz Budionny.
- Od razu mówię ależ owszem Siemionie Michajłowiczu, czy ja kiedy nie chciałem? Ludzie, jeszcze się nie odwróciłem, jak ona mnie już ciągnie do swojej sypialni, cała w rui, czerwona jak sztandar. Wszystko wokół ryczy ze śmiechu, taka brzydka. A ona macha cycami i ciągnie.
- I co - zaciekawił się Libero - dałeś się zaciągnąć?
- Jak się zobowiązałem, to honor swój mam! - uderzył się po piersiach Hak.
- Na baby bydlę się rzucało! - źle przyjął zwierzenia Rebek. - Jakby chłopaka nie można było wykąpać!
- Ludzie - odwrzasnął Hak. - To był wulkan! Na baldachim się wdrapałem. Ona za mną na baldachim, a ja uciekam...
- No to ja też uciekam, Nadia - pogładziłam metal klatki.
- I ja - włączył się telepatycznie Bazyl.

Uciekaliśmy z kotem bez pośpiechu. Było pochmurno i musiało przed chwilą padać. Bazyl wahał się przez chwilę, aż usiadł i zasygnalizował, że w piwnicach jest sucho. "Nie jadam myszy" - odpowiedziałam. Nie ruszył się, aż mu z podwórka nie pomachałam ręką.

Już sierpień, pomyślałam nie bez pewnej przykrości. Pięć tygodni od najdłuższego dnia w roku, a lato dziwne jakieś. Na zewnątrz niby dba o makijaż, a po cichu ubezpiecza się na życie. Jak wszyscy w naszych czasach.
Resztę myśli zagłuszył mi młot pneumatyczny. Przy ścianie baru Waikiki wąsaty chudzielec rozbijal pomniczek z czasów propagandy sukcesu. Jego ludzie ładowali na taczki kawałki betonu zbrojonego i pomyślałam sobie z niezwykłą finezją, że nic nie trwa dłużej niż trwa.
Z okna baru wychylił się i ujawnił aż za dużo białych zębów bramkarz Yoruba.
- Klientów mamy od cholery - zaanonsował - to parę nowych pokojów się przyda.
Musiałam popisać się znakiem zapytania na twarzy , bo dorzucił wyjaśnienie - Za granicę ich nie stać, to...
Młot rozstukał się znowu i ograniczyłam się do wymiany pytajnika na kropkę pozorowanej satysfakcji.
Chwilowo bardziej interesował mnie kryzys w Komórce.

Władysława

24 czerwca 2011

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (186), 24 czerwca 2011





Pożegnanie, którego nie było

 
Czy można wyobrazić sobie Komórkę Rewolucyjną bez emisariusza Zylbersztajnowa?
Jasne, że nie można.
Tymczasem wypadki potoczyły się prędko i bez ostrzeżenia. Jak kamienna lawina. Zatrzymać ją było można, ale - jak to ujęła papuga Nadieżda - czasem trzeba pozwolić, aby odsłoniła się pleśń i robactwo.

Pożegnania nie było. Wczoraj, kiedy zbierałam się do siebie, Lew Dawidowicz niespodziewanie uścisnął mi rękę. Krótko, po męsku. Powinnam była zapytać, co robi na kanapie jego walizka, ale w warunkach rewolucyjnych pytań się nie zadaje. "Jeśli chce, sam powie", pomyslałam.
Nie powiedział.

Tym, co się naprawdę wydarzyło i co odsłoniły "kamienie", zajmę się w następnym raporcie. Będzie w nim o wdrapaniu się na scenę niejakiej Cwajfogel, z grubsza biorąc kobiety, "żony" lektorki Puffel.
Dzisiaj mam w oczach złość, a w myślach niecierpliwą pustkę. Dzisiaj chcę rozmawiać, wspominać... Jak gdybym się bała, że obrazy nagle zbledną, jeszcze zanim je pokryje agresywna i żarłoczna zieleń codziennych wydarzeń. Jestem pewna, że Czytelnik moich kronik żywi sympatię wobec emisariusza Zylbersztajnowa. Człowieka, który potrafił zerwać ze złudzeniami, a starzejąc się, toczył z komunizmem swoją małą wojnę. Tak dyskretną, że nie jestem pewna, czy sam sobie z jej wszystkich aspektów zdawał sprawę.

Kim był i jak nawigował pomiędzy wyspami wypychanymi z dna morza to przez Centralę, to przez samo życie?
Powspominajmy.
Oto fragmenty raportu "Stopień niepolskości", z marca 2004:
Centrala postanowiła wzmocnić front antyfaszystowski.
- Lwie Dawidowiczu, - zwróciłam się do emisariusza Zylbersztajnowa - podobno nadchodzą posiłki.
Emisariusz nie odpowiedział od razu, tylko podszedł do klatki z Nadieżdą, która na jego widok przestąpiła z nóżki na nóżkę, otworzyła dziób, ale zamknęła go z powrotem bez słowa.
- Trójka sss...starozakonna. Wunderwaffe. Z forum Wprost podobno. Eeee, coś mnie jakoś suszy.
Nie czekaliśmy długo.
- Katechetka, ministrantka, Fritz - przedstawili się kolejno.
Strony przyglądały się sobie.
- Który to Silberstein? - zapytała Katechetka.
- Zylbersztajnow - odpowiedział emisariusz, nie przerywając jedzenia (pożywiał się właśnie w ramach obiadu).
Katechetka popatrzyła na ministrantkę i wycelowala palec z trzema pierścionkami w stronę talerza.
- Schabowy - podpowiedział usłużnie Hak. - Ze świni.
- A mamusi jak było? - zapytała ministrantka.
- Tierieszkowa, Jekatierina Wasiliewna - odpowiedział emisariusz i wyciągnął pustą szklankę w moją stronę. - Nalej kochana, bo dostanę wiatrów od buraczków.
(...)
- Alleluja - zawołała Nadieżda.
- Ooo, ptaszek zna hebrajski - rozjaśniła się ministrantka.
- Gęś to nie jest, ale tłusta i koszer - wtrącił Fritz. - Papugi jeszcze nie jadłem.
- Sraczki byś po mnie, kurwa, dostał - jak nie wrzaśnie na to Nadieżda.
Przyznaję, że Nadieżda Igorowna Orinoko nigdy jeszcze nie zbudowała zdania z podobnych słów. W dodatku na ich potwierdzenie ulżyła sobie demonstracyjnie, wychylając kuper na zewnątrz klatki.
- Nie tak to miało wyglądać, robinku - biust katechetki rozpocząl falowanie o dużej amplitudzie.
(…)
Nastąpiło milczenie i gdyby jakiś Velazques mógł i chciał namalować co rozpościerało się przed moimi oczami, obraz byłby wielkiej wartości. Postacią centralną był emisariusz, który miał nogi wyciągnięte na środek pokoju i nakładał sobie właśnie drugą porcję schabowego z patelni, która z od nowa pustą szklanką grała rolę martwej natury. Przy oknie stali odwrócony tyłem Misza i odwrócony przodem do szklanki Władysław. Z prawej strony drapał się gdzieś poniżej pleców Hak, a obok niego znajdował się robin, wychylony zza pleców Zylbersztajnowa w kierunku Katechetki.
Ta zajmowala dwie trzecie pozostałej przestrzeni na lewo. Kompletnie nieruchoma, chciałoby się rzec - żona Lota. Po jednej szóstej przestrzeni zajmowali ex equo ministrantka i Fritz. Oboje mieli oczy skierowane w górę i ewentualna legenda do obrazu mogłaby zawierać wyjaśnienie, że ich spojrzenia koncentrowały się na lokatorce klatki zawieszonej w miejscu na obrazie niewidocznym.

W raporcie z lipca 2004 można znaleźć:
Wszystko zaczęło się dwa tygodnie temu.
- Co tam sterczy? - zapytał emisariusz Zylbersztajnow, zanim jeszcze ściągnął buty.
- Jojo, Lwie Dawidowiczu - szepnęłam dyskretnie.
- Co za Jojo?
Papuga Nadieżda uprzedziła mnie - Centrala przysłała to dzisiaj rano. Antysemityzmu szuka.
Zylbersztajnow podszedł do biurka, spod którego wystawała okolica krzyżowa, i trącił ją butem.
- Oto moje papiery - powiedział Jojo, z głową już na wysokości marynarki emisariusza.
(...)
- Towarzysz Silberstein?
- A w mordę to kiedy ty Jajo ostatnio wziął? - zapytał emisariusz.
Kto pamięta mój raport z wizyty Katechetki, ministrantki i Fritza wie, że po tak zadanym pytaniu na przyrodzonej emisariuszowi galanterii pojawiają się pewne rysy.
- Mamusia Lwa Dawidowicza nazywała się Jekatierina Wasiliewna Tierieszkowa - pośpieszyła z wyjaśnieniem Nadieżda i zasymulowała uśmiech przez szersze otwarcie dzioba.
- Antysemita z Silb ... Zylbersztajnowa, jak widzę - wysyczał Jojo. - Hak, notes.
(...)
Jeszcze rok temu Lew Dawidowicz zaczynał od pierwszego toastu za Trockiego, z którym siedział w Meksyku, zanim pewna motyka nie położyła kresu ich współpracy.
Dzisiaj, pierwszego toastu już nie było. Drugiego, ani żadnego innego zresztą też. Emisariusz gapił się przez okno i nie odwrócił się nawet, kiedy rozległ się ryk robina, który wlazł niechcąco na Bazyla, rozmiłowanego w Nadieżdzie kota dozorcy Siadkiewicza, i musiał ponieść tego konsekwencje. Zakochany kot - gorszy od tygrysa.

W tymże lipcu m.in. pisałam:
Emisariusz powrócił z Centrali i zarządził zebranie. Zanim jeszcze zdjął płaszcz.
- Nalewać będzie Abstynent. A mnie, nalej ty, miła moja - zwrócił się do mnie.
Od kilku dni było publiczną tajemnicą, że Mikołaj wypadł z łask Zylbersztajnowa zanim jeszcze w nie trafił - jego kwasy pod adresem katolicyzmu tyle interesowały emisariusza co kwasy żołądkowe hipopotama, ale ataki pod adresem Niepokalanego Poczęcia wywołały z nim nieukrywaną irytacje; jak pamiętamy, matka Lwa Dawidowicza była z domu Tierieszkowa i, również z domu, prawosławna. Dodam, że termin "abstynent" zajmował wysokie miejsce w słowniku epitetów emisariusza ("sukinsyn" zieleniał z zadrości o pięć pozycji niżej).
W atmosferze było coś takiego, że nikt nie ośmielił się wznieść toastu. Kiedy poziom nektaru rewolucyjnego rozpłaszczył się na dnie szklanek, emisariusz powąchał chleb, po czym zakąsił.
- No, Władzieńka ... - Zylbersztajnow wyciągnął ponownie w moim kierunku szklankę.
(...)
- Krótko mówiąc - wznowił Zylbersztajnow - i jak wynika z raportów obecnej tu Władysławy, komórka nasza istnieje, aby toczyć słuszną i nieustępliwą walkę z reakcją i Redakcją. Walka ta powinna być skuteczna, co w środowisku konserwatywnym oznacza, że powinna być ograniczona do niezbijalnych argumentow, powściągliwa w środkach i skromna w formie. Wróg nasz powinien zorientować się w kwestii naszych metod dopiero, gdy już będzie za późno, czyli gdy znienacka przestanie być naszym wrogiem i będzie z tego zadowolony.
- Kurwa, ale jak zabraknie wroga, to Centrala rozpirzy komórke i koniec z nektarem - wyrwało się kasandrycznie z piersi Haka i czuło się, że wszystkie pozostałe piersi, z wyjątkiem Mikołajowej, gotowe były wydać z siebie identyczne sygnały.
- Towarzysze pozwolą, że będę miał to w dupie, ponieważ, zważywszy waszą skuteczność, to się nigdy nie stanie, ale jeśli nawet by się stało, to ja już wtedy będę karmił sobą pierwsze stadia ewolucji w zakresie robactwa, a wam tak wydmie wątroby, że szkodzić wam będzie nawet kompot z rabarbaru.
- Mamy jednak pewne sukcesy - odzyskał wigor korek. - Mikołaj usunął choinkę, pogański symbol skutków gwałtu, którego tzw. Duch Święty dopuścił się na Marii, który rajcuje mohairowe bereciki i inne oszołomy.
- Możesz to powtórzyć, Kapsel, jeszcze raz - Bo za cholerę nic nie zrozumiałem. - wykazał się cierpliwością emisariusz.
Z odsieczą erudycie przyszedł Hak.
- Chujinka została wypieprzona za okno.
Zylbersztajnow spojrzał na Nadieżdę, która rozpostarła skrzydła i złożyła je z powrotem.


Kiedy zdecydowałam się kontynuować swoje kroniki na własnym blogu, tak oto, we wstępie do nowego cyklu, przedstawiłam emisariusza:
Komórką Rewolucyjną, nazywaną czasami "Na wysokim piętrze", kieruje emisariusz Lew Dawidowicz Zylbersztajnow. Niewiele o nim wiadomo - któregoś dnia pojawił się w Komórce, z papugą na ramieniu, klatką w jednym ręku i walizeczką w drugim.

Lew Dawidowicz dał mi kiedyś do zrozumienia, że swoją rewolucyjną młodość spędził w Meksyku z Lwem Dawidowiczem Bronsztajnem, ksywa Trocki. Kres jego młodości położył cios pewnego żelastwa. Cios ten sam, który przeciął nić życia Trockiego. Wiek dojrzały emisariusza charakteryzował się przeróżnymi, starannie ukrywanymi wątpliwościami, a jego wiek emerytalny cechuje zupełny brak złudzeń. W głębi duszy emisariusz jest porządnym człowiekiem, nie ukrywającym zbytnio obrzydzenia wobec działających w Komórce rewolucjonistów i szczerej przyjaźni wobec papugi Nadieżdy, osobowości numer 2 (a może nawet numer 1) w Komórce.

Dodam, że ja sama darzę Nadieżdę ogromną i zdecydowanie wzajemną sympatią. Pełne nazwisko papugi brzmi Nadieżda Igorowna Orinoko, a jej ojciec, Igor Amazonicz, przebywając w biurze autora powiedzonka o "zaplutym karle reakcji", wypowiedział się swobodnie - za co ukarano go śmiercią przez otwarcie klatki i wpuszczenie do biura kota Fiedii.

Na tym wspomnienia urwę. Bez uprzedzenia. Obejdę się z Czytelnikiem, jak życie obeszło się ze mną.
Reakcje w Komórce są zróżnicowane. Cwajfogel czyni wokół siebie tyle wiatru, że trudno te reakcje zidentyfikować. Niespodziewanie przygnębiony wydaje się Hak. Rebek eksponuje swoje ranne różowe pantofle z błękitnym puszkiem, ale sprawia wrażenie zamyślonego. Libero wystaje w oknie i w tym momencie, od dobrej godziny, gapi się w kierunku baru Waikiki.  Amam zamknęła się w sypialni, a Jojo łazi ze swoim nowym czarnym notesem, następcą tego, który został na zawsze zakopany w doniczce z asparagusem? Przez kogo? Przez Lwa Dawidowicza, przypominam.

Kot Bazyl siedzi pod klatką, jakby czekał na instrukcje. Deklaruje gotowość przegryzienia gardeł parce Cwajfogel-Puffel, ale telepatyczne pozwolenie nie nadchodzi, ani z klatki, ani ode mnie.
Bazyl daje mi w końcu do zrozumienia, że lepiej będzie jeśli zostanie w lokalu rewolucyjnym ze względu na bezpieczeństwo papugi, a ja patrzę na niego z uznaniem.
Sama nie wiem, czy chcę zostać czy iść. Na dworze jest ni ciepło, ni zimno. Nie pada, a ja bez sensu sprawdzam, czy mam w torebce parasolkę. Czas traci płynność i ciągłość. Krajobraz, jak puzzle, dzieli się na kawałki i składa chaotycznie. 
 
Na ulicy daję sobie sprawę, że Nadieżda wie "coś więcej" i że jutro sobie na ten temat pogadamy. Ta świadomość przynosi mi ulgę i mam nadzieję, że Czytelnikowi również. A tymczasem świat niech się kręci.

Władysława


21 kwietnia 2011

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (185), 21 kwietnia 2011




Waikikipedia   


III Prawo Papugi Nadieżdy nie zostało wzięte z powietrza, tylko z obserwacji. Obszarem badań naukowych Nadieżdy była nie tylko Komórka Rewolucyjna, ale również wszelkie życie pozakomórkowe. III PPN brzmi "Jeśli jest do zrobienia jakieś świństwo, to zgłosi się co najmniej jeden ochotnik" i dla wszelkiego łajdactwa jest bardzo optymistyczne.

Jeśli chodzi o rewolucję na naszym "wysokim piętrze", to służbowe polecenia świństw nadchodziły z Centrali regularnie i zawsze nosiły podpis Lwa Mojsiejewicza Szapirowa.
Zgodnie z najnowszym rozkazem Centrali, Komórka powinna "robić szybciej nogami" na polu korygowania Wikipedii. Żądanie znajdowało się w żółtawej kopercie, a na wysokie piętro wniósł je dozorca Siadkiewicz, znany z biustu swojej żony i różnych sentencji o charakterze życiowym. Dzisiejsza złota myśl brzmiała "Wszystko się godzi, co nie zaszkodzi" i była wypowiedziana na widok szklaneczki Stolicznej, wyciągniętej przez emisariusza Zylbersztajnowa.

Czuję się w obowiązku uprzedzić Czytelnika, że mój akompaniament wyprzedza muzykę o kilka godzin. Koperta nie została otwarta w mojej obecności, a próżne zaciekawienie jej zawartością jęła dzielić ze mną nie tylko papuga Nadieżda, ale również Amam - znana jako głośna członkini stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita i cicha agentka wywiadu M., oraz Mikołaj, abstynent wielopłaszczyznowy. Koperta została bowiem bez respektu wciśnięta do kieszeni emisariusza Zylbersztajnowa, który właśnie opuszczał lokal na czele delegacji, udającej się do baru Waikiki, dokąd zaprosił ją redaktor Sobakiewicz na "zebranie plenerowe".

Jeszcze Rewolucja nie powróciła z baru, jak zadzwoniła do mnie pensjonarka Carmen (nad barem Waikiki mieści się instytucja o charakterze towarzyskim, którą na własny rachunek nazywam pensjonatem). Otóż bramkarz Yoruba, z nudów przysłuchujący się zebraniu, miał zarejestrować i odtworzyć przed nią strzępy dyskusji, w których to strzępach pojawiała się nazwa baru, tyle że w formie wzbogaconej. Czarnoskóry Yoruba gotów był dać sobie wyrwać wszystkie blond włosy, że w nowym słowie zawierało się coś więcej niż 7 liter oryginalnego "Łajkiki".

Nie wiem, w jakim stanie była I Konna Budionnego po przedłużonym biwaku w żeńskim klasztorze we wschodniej Galicji, ale jeśli wyglądała tak, jak nasza delegacja wracająca z Waikiki, to jasne, że bolszewicy wojnę z Polską przegrać musieli.
Najlepiej trzymał się emisariusz Zylbersztajnow, który nim przewrócił się na kanapę, wręczył mi poszarpaną kopertę i podjął nieudaną próbę koncentracji spojrzenia na klatce. O ile jednak Lwa Dawidowicza wpisałabym do rubryki "obłożnie nietrzeźwy", to już resztę - do kolumny "pijany obelżywie".



W tym momencie ponownie zadzwoniła Carmen, tym razem z pytaniem "czy doszli?". - Do siebie dojdą jutro, ale u siebie już są - odpowiedziałam. - A co z Sobakiewiczem? - zainteresowałam się pro forma. - Chyba nie żyje - poinformowała Carmen. - Ale Yoruba odprawia nad nim jakieś murzyńskie egzekwie, to kto wie.

W kopercie znajdowało się polecenie, które już, w ramach wybiegania przed orkiestrę, przedstawiłam. Żądanie, żeby Wikipedia była jeszcze bardziej podfarbowana na niebiesko, nie zaskoczyło mnie - niespodzianka zawierała się w treści wysmarowanego na kratkowanym papierze "Protokołu z zebrania plenarnego w Waikiki, w kwietniu 2012 r. Widać było, że protokolant zgubił się gdzieś pomiędzy dniem miesiąca a Anno Domini.

Protokołował Hak:
"W zebraniu wzięliśmy udział z wyjątkiem barmana, który wycierał szklanki niecenzuralnie. Na początku poświęciliśmy zebranie nowej cyjanopedii internetowej Waikikipedia.
Punkt 1 - wymyślenie terminów i przymiotników do pierwszego hasła.
Zebrano takie terminy i przymiotniki jak: Margerita, a gdzie tequila, barman złodziej, najwybitniejszy umysł od czasów Wincentego Witosa Kadłubka, szlachetny profil, ci te oczi mogą kłamać z magnetofonem, nie zaczepiać, bo sprawa w sądzie, niech żyje Adam i Ewa Michnik, Między panem a szlabanem, a to co to, kurwa".
Punkt 3 - Głosowanie, o kim ma być hasło z punktu 1 wyżej:
  • Hak: Michnik Adam i Ewa, albo Kuroń Bronisław, albo Geremek imię zapomniałem
  • Libero: Senyszyn Pelagia
  • Jojo: Szulernich Michał albo Stefa Michnik
  • Rebek: Adolf Biedroń i Michnik
  • Led Dodawowicz: Dawaj barman gitarę
Punkt 3 - Pierwsze hasło Waikikipedii wygrał Michnik, łapy przy sobie, Rebek.
Punkt 3 - Nie mnie tylko jego podnoś, ty czarny hebanie.
Punkt 5 - Carmen mówi, że Śluzik-Krostkowska coś do własnej zupy, ale co? Lew Dawidowicz dosłyszał, ale się niestosownie wyraził, to przemilczę."
Pozostałe linijki albo były nieczytelne, albo wolałabym, żeby nieczytelne pozostały.
Niewątpliwym wydarzeniem był akt erekcyjny nowej encykopedii, czy - jak chciał protokolant Hak - cyjanopedii internetowej Waikikipedii, której sława bez wątpienia rozejdzie się jeśli nie po świecie, to po kościach.
Jak przyjmie ją Centrala i Centrala Central? - oto jest pytanie. 

Moje wątpliwości podzielał kot Bazyl. Oboje uznaliśmy jednak, że lepiej będzie tych wątpliwości poza Komórkę nie wynosić i że wiosna - to jest pora roku nie na niepewność, tylko na życie intensywne. Jego wektor powinien być rysowany grubym kolorowym pisakiem, a mocna strzałka powinna być skierowana od lewa do prawa. Zgodnie z kierunkiem, z jakim pisze swoją historię życie naszej cywilizacji, wciąż jeszcze przed jakimś bliżej nieznanym zakrętem.

Kiedy Bazyl skręcił do piwnic, pozwoliłam sobie jednak na moment lojalnej słabości. Wyobraziłam sobie papugę Nadieżdę, zawieszoną nad zwłokami rewolucjonistów i skazaną na towarzystwo Mikołaja, pociągającego przez słomkę jakieś pietruszkowo-szpinakowe paskudztwo, smutną i znudzoną. I w końcu zadzwoniłam na górę, żeby Mikołaj nalał jej do pojnika 5 ml rumu, z tej butelki, która ukryłam przed Hakiem, już "on wie gdzie".

Władysława

29 marca 2011

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (184), 29 marca 2011



 Seksmisja w gabinecie z cieniami.


Za oknem było lekkie zachmurzenie i dzień zapowiadał się byle jak. Co według Haka musiało być dobrą wróżbą, bo jego ryk, dochodzący z łazienki, wprawdzie zawierał jeden tylko element, powtarzalny i ledwie dwuwierszowy, ale treść i siła poetyckiego wyrazu wskazywały na wysoki poziom wiary w 12 godzinną przyszłość: 
Twe ciało pręży się i gnie
na widok męża oraz mnie... 
                              (da capo al fine)
Siedząca już przy stole rewolucja zaczęła wykazywać objawy zniecierpliwienia, kiedy emisariusz Zylbersztajnow powrócił z baru Waikiki i wyczytał w gazecie informację, że powstał Gabinet Cieni Kongresu Kobiet.



- Był najwyższy czas - oceniła Amam, agentka wywiadu M.
- Nie był - zaprzeczył emisariusz. - Powiedzieli w kiosku, że Najwyższy Czas był, ale wybył.
Amam pomarszczyła się i zajęła cichą analizą.
- Wszystko, co ten gabinet cieni z siebie wyrzuci, to cień na kobiety - oceniła papuga Nadieżda.
- Gówno wyrzuci - wychylił się z łazienki Hak. - Cieniasy nie rzucają cienia.
- Żyd nie żyd, ale z Haka seksista, rasista i antysemita - zakomunikował Jojo.
- I homofob! - napuszył różowy puszek na kapciu Rebek.

Jako aranżer, Hak nie miał sobie przy stole równych.
- A zeżreć coś na podkład nie łaska? - skomentował jego uniesioną szklankę Mikołaj.
- Poczytaj, Nadia, bo mi okulary mgłą zaszły - wsunął gazetę do klatki Lew Dawidowicz;
- Premier: Danuta Hübner - posłusznie odczytała Nadieżda.
- Mamy to w … - zainicjował recenzowanie Hak.
- Cicho, bydlaku! - wrzasnęła Amam. - O kobiecie z dobrej rodziny mówisz.
- Aha! - mruknęło w klatce - A jużci!
- Minister Spraw Zagranicznych: Jolanta Kwaśniewska.
- Dla mnie mogłaby być raczej Siadkiewiczowa - spojrzał na Mikołaja Libero.
- Pani Mania? - rzucił mu mało ewangeliczne spojrzenie protestant Dnia Siódmego.
- Bo ma cyce jak donice! - uzasadnił Hak.
Coś sprawiło, że kot Bazyl podniósł łepek z tworzonego przez siebie na środku stołu ryżego obwarzanka.

Powietrze wypełniło się parą. Kiedy Mikołaj był w pokoju, o żonie gospodarza domu można było mówić tylko dobrze. A jeszcze lepiej wcale. Papuga postanowiła nie dopuścić do jatki:
- Minister Edukacji, Nauki i Sportu: Magdalena Środa
- Kurwa mać! - nie wytrzymał Rebek. - Gdyby nie fakt, że dobre wychowanie mi nie pozwala używać wyrazów, to usłyszelibyście.
- Sam bym tego lepiej nie ujął - zachwycił się Hak.
- Minister Pracy i Spraw Socjalnych: Henryka Krzywonos - zaniosła się śmiechem klatka.
- Wiceminister zdrowia: Wanda Nowicka.
- Brawo - rozdarła się Amam. - Braaaaawo, brawo, brawo!
Koty mają słuch delikatny. Bazyl rozwinął się z obwarzanka do linii prostej, przeciągnął i gdzieś podreptał.
- Zamknij się, Amam! Jeszcze kota uszkodzisz! - huknął pieścią po stole emisariusz Zylbersztajnow.
- Pan się opanuje, Lwie Dawidowiczu! - syknął Jojo, który jako jedyny nie zdążył poderwać szklanki.
- Wanda Nowicka, to ta, którą trzeba doprowadzać do sądu siłą? - odegrał dezorientację Mikołaj?
Emisariusz Zylbersztajnow ograniczył się do splunięcia. Jego odpowiedź wydała mi się trafna, acz nieprzesadnie higieniczna.
- Minister Kultury: Kazimiera Szczuka.
- Nie, no kurwa, to jakiś prima-aprilis z przedwczesnym wytryskiem! - podskoczył Libero. - Którego dzisiaj mamy?
- Co to za szmata, którą przynieśliście tutaj, Lwie Dawidowiczu? - gwałtownie zainteresował się Jojo.
Papuga wysunęła gazetę przed pręty.
- Gazeta Wyborcza - przyjrzał się papierowi Rebek. - Ja uważam, że Kazia Szczuka, to bardzo dobry wybór. Ale że mnie Kongres nie wybrał, tego nie zrozumiem.
- Do gabinetu kobiet? - dał się zaskoczyć Libero.
- Są kobiety i kobiety - zmierzwił napuszony przed chwilą puszek Rebek.
- A z ciebie co, abstynent? Też perekińczyk? Za papieża chcesz zostać? - fuknął Lew Dawidowicz. - A tu Jojo ma w szklance sucho, jak Hak rano w pysku.
- A mam! - odszczeknął detektor antysemityzmu. - Nie widzę, żeby w tym gabinecie mniejszości były reprezentowane jak trzeba.
- A kto je tam sprawdzał, te ministerki! - przyjrzał się sufitowi emisariusz. - Czy to ja słyszał, jak one po schodach złażą?
- Gdzie mój notes? - rozkrzyczał się Jojo. - Kto mi ukradł notes?
- Kapuj Jojo przez komórkę - poradziła papuga. - Będzie szybko i nowocześnie.
- Czekaj ty, drobiu równikowy. Jeszcze cię zobaczę na ladzie, zimną i oskubaną jak wulgarną kurę - stracił nerwy Jojo.
Nerwy i niejeden ząb. Patrzyliśmy bez większego współczucia, jak Lew Dawidowicz wyciąga go zza stołu i wynosi z lokalu.

Był czas "wypić coś wreszcie", jak to ujął Hak.
Zwłaszcza, że było za co. Pod warunkiem, że z czarnego notesu Joja zostanie tylko ceratka . W doniczce z asparagusem. Tam, gdzie go umieścił emisariusz.
- Trzeba to teraz dobrze podlewać - nadał telepatycznie Bazyl, dowodząc że kociego oka radary i sonary nie zastąpią.
- Ze swojej strony nie będę szczędził wysiłków - kontynuował.
Z tym uśmiechem, którego tajemnicę częściowo zdradził Lewis Caroll.
- Ostrożnie, Bazyl - wysłałam. - Rośliny doniczkowe lubią raczej wodę.
- Koty znają się na własnych żartach - odpowiedział.

U podnóża schodów, usłyszeliśmy parę nieszczególnie cywilizowanych dźwięków, po czym ujrzeliśmy, jak emisariusz Zylbersztajnow przymyka drzwi do piwnicy i usłyszeliśmy, że "obejdzie się bez pogotowia, a do dentysty, to on sam trafi".
- Pójdę i zobaczę - zaoferował się na nieznanych fizyce falach Bazyl. - Jakby co, to miauknę.

Miauknięcia nie było, więc wyszłam na powietrze.
Lekkie zachmurzenie nie schodziło z nieba.
A czy jest coś lepszego na zapach wiosny, jak lekkie zachmurzenie?
Takie, ani za silne, ani za słabe?

Władysława

9 marca 2011

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (183), 9 marca 2011

   

Brak zrozumienia dla Dnia Kobiet 
i post ścisły

Wczoraj, 8 marca, był tzw. Międzynarodowy Dzień Kobiet. Byłam pewna, że ktoś się popisze pamięcią i nie omyliłam się.
Jako pierwszy wylazł z sypialni na światło dzienne Jojo i wyciągnął przed siebie pęczek goździków, łodygami do góry.
Po czym starannie ustawił się tyłem do klatki, a przodem do przeciągającej się w drzwiach Amam, znanej Czytelnikowi jako agentka wywiadu M.
- Najlepsze życzenia dla naszych pań!
- Znowu? - wynurzył się zza pleców Amam Hak. - Jeszcze nie wyleczyłem kaca ze świętowania rok temu.
- "Nie ma wątroby zdolnej wytrzymać wszystkie toasty" - zauważyła papuga. - Chciałabym, Władziu, żeby to przeszło do historii jako IX Prawo Papugi Nadieżdy.
(Uwadze Czytelnika nie umknął fakt, że sentencję zdążyłam ubrać w cudzysłów, zanim jeszcze Nadieżda zastrzegła sobie copyright.)
- A ty paszoł z tymi gwoździami! - dosyć szorstko odezwał się od drzwi emisariusz Zylbersztajnow, wracający z porannej kawy w Waikiki. - Ty spał z nimi czy co?
W istocie, wyglądało na to, że pokładowy detektor antysemityzmu przechowywał swój bukiecik bez wody.
A teraz zaczął wyglądać na zdenerwowanego.
- To wam się, Lwie Dawidowiczu, już nie podoba święto zaproponowane przez niemiecką komunistkę Klarę Zetkin podczas drugiej międzynarodówki feministycznej w Kopenhadze, w 1910 r.?
- Mnie się ono przestało podobać jeszcze przed trzecią międzynarodówką. Chcesz w mordę?
- Wykosztowałem się - poszukał ogólnego współczucia Jojo.
- To może idź i zanieś to kwiecie Magdalenie Środzie - poradziła papuga.
- Najpierw ci z dupy wyrwę parę piór dla przybrania - wściekł się Jojo. - Co ja, masochista?!
- Nie bij go, Lowa - pośpieszyła z interwencją humanitarną Nadieżda. - Jeszcze mi pierza nie uszkodził. A za Środę mógłby jak najbardziej.
- Prawilno! - przestał ukrywać wesołość emisariusz.

Odniosłam wrażenie, że rok 2011 obędzie się bez święta kobiet w Komórce Rewolucyjnej na Wysokim Piętrze. Co więcej, niektórzy sprawili wrażenie zadowolonych.
- Ja bym to kurwa oblał - zaoferował się Hak.
- Rusz tyłek, abstynent - uruchomił Mikołaja emisariusz Zylbersztajnow. - I nie zapomnij o kabanosach, co to nam gospodarz domu łaskawie podrzucił.
- Marchwi wam z selerami nagotuję - wyzłośliwił się protestant. - Środę Popielcową macie.
- Lew Dawidowicz jest prawosławny, ale na pewno bez mięsa dzisiaj wytrzyma - zastąpiła niewiadome wiadomym papuga.
- Mnie kabanos podniebienia nie przedziurawi - zaniepokoił się Libero.
- Ani mnie - dołączył do rebelii Rebek.
- Ani mnie - rozszerzył duet do tercetu Hak.
- Hak - szarpnęła go za ramię Amam - kabanos nie jest koszer!
- Co on nie jest? - próbował zyskać na czasie Hak.
- On nie jest z bobra, tylko, tfu, ze świni.
- To będę łykał bez żucia - zaparł się religii przodków Hak. - Cała Pierwsza Konna tak robiła.
- Gówno będziesz łykał - zadecydował emisariusz. - Jak post, to post. A ty, abstynent, pierogów nam narobisz.
- Narobić to ja wam mogę - mamrotał wdziewając fartuszek Mikołaj, wegeterianin i protestant Dnia Siódmego.









Spojrzałam na Bazyla. Miał na pyszczku niejasność.
- To co? - nadał telepatycznie. - Ja też mam się dzisiaj powstrzymać od myszy?
- Przez solidarność zawsze możesz - wysłałam mu okrutny message. - Ale na Dzień Kocic masz moje upoważnienie.
- Zbytek łaski - wytransmitował. - Obchodzić będę na dachu. I nie dzień kocic, tylko noc.
- Uważaj na siebie - zatroszczyłam się. - Stromo tam, a i rynny niepewne.

Władysława




16 lutego 2011

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (182), 16 lutego 2011



  
Rewolucja... Grosso modo

 Życie aktywnego uczestnika walki klas nie składa się z samych rewolucji, wojen domowych, puczów wojskowych, przewrotów pałacowych, marszów na stolicę, gwałtów na zakonach żeńskich, modnych ostatnio oblężeń zakonów męskich, oraz z innych podobnych aktów skierowanych przeciwko ciemiężcom ludu pracującego miast, wsi i willowych osiedli podmiejskich.

Wbrew obiegowym opiniom, odznaczenia bojowe można zdobyć przez codzienną uciążliwą pracę u podstaw, w gruncie rzeczy pełną barw: raz gwałtownych jak czerwień, raz jak czerwień łagodnych. 
Pełna gama kolorystyczna, rozciągająca się od czerwieni rewolucyjnej po czerwień codzienną, zawiera w sobie bogactwo kolorów o wszystkich dopuszczalnych odcieniach: mamy więc czerwień w postaci wysyconego błękitu zwanego "błękitem słusznym" alias "błękitem bankowym" vulgo "bliskowschodnim", mamy czerwień ekologiczną o widmie ograniczonym do głębokiej zieleni i mamy wreszcie czerwień tęczową, tzw. "tęczę ŚDM, Światowych Dni Młodzieży" primo voto "tęczę kochających inaczej". Wypada dodać, że z powodu przeskoków iskier między jedną tęczą a drugą, tęczę ŚDM ograniczono do podtęczy, złożonej z trzech kolorów o znaczeniu stricte religijnym. W środowiskach rewolucyjnych redukcję tę przyjęto źle i zaliczono do kroków par excellence homofobicznych.

Akty drobnego codziennego bohaterstwa rewolucyjnego pozostają aktami walki. Czytelnik nie domyśla się nawet, z jaką gwałtownością odrzuciłam pokusę zmiany tytułu moich kronik. Miałażbym, zamiast raportów pod dumnym i mocnym zawołaniem "Z frontu walki z reakcją i Redakcją", pisać wypracowania pod tytułem "Z frontu psucia forów reakcyjnych", "Z frontu szczucia na Radio M. i ojca Redaktora", "Z frontu rewolucyjnego siorbania Stolicznej" czy "Z frontu popierania Bronisława K. z małżonką"?

Zamiast więc zajmować się przelewaniem frontu, z pustego w próżny, energicznie powrócę do zadań, które nałożył mi na barki dr Fciak, dyrektor naszego WSBN: do kronik z życia Komórki Rewolucyjnej na Wysokim Piętrze.

W ostatnim okresie jedno tylko wydarzenie wysunęło głowę powyżej poziomu walki codziennej. Była nim wizyta ważniaka z Centrali Nowojorskiej.
Hm, była i nie była. Kwestię tę rozstrzygnie w ciągu minut sam Czytelnik. Pomieszane zostały bowiem gatunki - litery z duchem, patosu z trywialnością, czasu przeszłego dokonanego z niedokonanym...

- Ale, po kolei - jak powiedział przecinek do zdania podrzędnego.

Żółtawą kopertę dostarczył jak zwykle motocyklista na rowerze, a na piętro wniósł ją dozorca Siadkiewicz.
Gospodarz domu źle wybrał moment, bo jego dzwonek przerwał pewną rozmowę. Interesujący dialog ledwo się narodził, a już został akustycznie rozdeptany.
Rebek i Jojo usiedli na boku, i nie byłoby w tej konfiguracji niczego dziwnego, gdyby nie różowa apaszka na szyi Joja.
- Czy nie masz wrażenia - zatrzymała się koło klatki Amam - że z tym Jojem coś nie tak? On jeden, oprócz Rebeka, nigdy się do nas nie zalecał?
- Mam wrażenie - sucho zauważyła papuga - że gdyby się do mnie zalecał, to byłoby z nim jeszcze gorzej.
Tymczasem było coraz bardziej oczywiste, że rozmowa "na boku" się nie klei. Scena szarzała i blakła, aż Rebek wybuchnął:
- Możesz mnie pocałować!
- Ciekawe w co? - odpowiedział własnym wybuchem Jojo.
Łowca antysemityzmu dostosował się do starotestamentowego "oko za oko, ząb za ząb, wybuch za wybuch".
Rebek nie wahał się długo.
- W dupę!
- A tobie kto powiedział, że chciałem zapytać, co słychać u bobrów?
- SMSa z tamy dostałem - burknął Rebek.
Albo obaj zgłupieli, albo mówili jakimś kodem. Ledwie mi to przyszło do głowy, jak zadzwonił dozorca i tajemnicze związki między apaszką a bobrami mignęły i zniknęły jak sen jaki różowy.

W swoim piśmie Szapirow zapowiadał wizytę Raula Mendeza, funkcjonariusza 33 stopnia.
- Fiu fiu, 33 stopień! To zupełnie jak Trocki - zagwizdało w klatce. - Lenin, o ile dobrze pamiętam, miał tylko 31.
Zauważyłam, że ręka Lwa Dawidowicza Zylbersztajnowa skoczyła do kręgosłupa, w miejsce gdzie stykał się on z oparciem krzesła. A potem pod lewą pachę. "Ustrzeliłby Lejba Dawidowicza Bronsteina jak szczura", pomyślałam.
Gesty emisariusza nie uszły uwadze Nadieżdy.
- Władziu - zbliżyła dziób do prętów klatki - może by trzeba tego Mendeza przed Lową schować. Zabije jak szczura.
Opanowałam śmiech i postanowiłam nie bronić praw autorskich do gryzonia.

Przygotowania do wizyty powierzono Mikołajowi. Jak się Czytelnik słusznie domyśla, przygotowania powierzał emisariusz Zylbersztajnow, a przygotowań dokonywał Mikołaj, abstynent i protestant Dnia Siódmego.
Widać było, że rozcinając karton ze Stoliczną mamrocze coś nieprzypominającego bynajmniej psalmu.
- Ciekawe, co taki Mendez może żreć? - zapytał po chwili, twarzą do wnętrza lodówki.
Wypada przypomnieć, że Mikołaja trzymała przy rewolucji wyłącznie bezgraniczna nienawiść do Kościoła Rzymskokatolickiego i że fakt ten wyjaśnia jego brak atencji wobec osobistości lewicy światowej.
- Jako Hiszpan - zajęła się śmiechem papuga Nadieżda - paru plasterków szynki Serrano na przekąskę nie odmówi. Jako Amerykanin - takiego entrée nie odmówi również, ale jako pół-Żyd i cały szabesgoj, może na tę wieprzowinę napluć i jeszcze poskarżyć się Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Zajrzałam przez ramię Jojowi, który otworzył czarny notes na stronie ze znaną już Czytelnikowi notatką "Silb ... tj. Zylbersztajnow powinien być przeniesiony do muzeum, a papuga Nadieżda do rzeźni." i dostawił kolejnego ptaszka z datą.

Orszak Mendeza otwierała lektorka Puffel, a zamykał redaktor Sobakiewicz. W środku, zgodnie z logiką, znajdował się Mendez. Użyłam czasownika "znajdował się" najzupełniej świadomie - powiedzieć "szedł" lub "kroczył" byłoby uproszczeniem, gdyż męska lesbijka Puffel i giętki redaktor Sobakiewicz mieli takie miny, jakby tego wysłannika Centrali Central nieśli. Niewiele trzeba było wyobraźni, żeby dopatrzyć się lektyki, z zawartością zarazem cenną i ciężką.

- Serwus, Lowa - zwrócił się do Lwa Dawidowicza Mendez. Polszczyzną czystą i staranną, acz bez jednego polskiego słowa.
- Serwus, Gross - wygłosił swoje przemówienie powitalne emisariusz.
Mikołaj rzucił się do przodu z butelką i przechylił ją nad pierwszym kieliszkiem.

- Towarzysz Mendez - zagaiła Puffel - poinformuje zebranych, które z funkcjonujących w tym kraju organizacji skoncentrują się na walce z Radiem M., na przygotowaniu warunków do Powrotu i na organizacji jego finansowania, w przewidywanej wysokości 65 miliardów dolarów.
- I na walce z Kościołem, ma się rozumieć! - wyprzedził Rebeka Jojo. O pół słowa.
- Ma się nie rozumieć - zażartował kosztem poprawności syntaktycznej Mendez. - Nikt aktualnym polskim Kościołem lepiej się nie zajmie niż on sam. Nie należy interferować. Sprawę zostawcie, w każdym razie, Synom Przymierza i Pałacowi.
Zrobiło się co nieco poważnie, ale sytuację uratował Hak, który zdążył już kilkakrotnie skorumpować Mikołaja i tyleż razy napełnił się poza kolejką.
- A powiedzcie mi Mendez, skąd u was, Mendez, takie nazwisko Mendez?
W odpowiedzi posiadacz 33 stopnia po raz wtóry posłużył się wyśmienitą polszczyzną, tym razem w formie gestu Kozakiewicza.
- Towarzysz Hak pyta - podjęła się mediacji Nadieżda - jaka jest etymologia pańskiego nazwiska?
- O właśnie - ucieszył się Hak - właśnie o… etnologię mi chodziło.
Mendez nachylił się do ucha Sobakiewicza.
- Czy są jakieś inne pytania? - nagłośnił szept redaktor.
- A to nie od mendy jego nazwisko? - wściekł się zlekceważony Hak. - Jak on jest Mendez, to czego on się nie drapie po jajach? Co on, kurwa, czeka może, żeby go ta stara lesba drapała?

Podczas zrywania się na równe nogi Puffel weszła w kolizję z Mendezem, a Sobakiewicz skupił się na tamowaniu wesołości.
Przyszłość, a może i życie Haka zawisły na włosku. Ratunku podjął się emisariusz Zylbersztajnow:
- Jojo, Libero - wyprowadźcie tego pijanicę na schody. Niech otrzeźwieje.
Jeszcze Lew Dawidowicz nie skończył polecenia, jak cwany czekista wytrzeźwiał i podczas wyprowadzania słaniał się popisowo.

Zebranie nie trwało długo. Nie będę cytowała wystąpień Mendeza, Puffel i Sobakiewicza, ponieważ abonenci Gazety W. i klienci krajowych mediów audiowizualnych i tak niczego nie zrozumieją, podczas gdy znawcy twórczości Stanisława Michalkiewicza i czytelnicy moich kronik dokumentacji nie potrzebują.

Bankiet przebiegł w dwóch zasadniczych fazach. Wegeterianin Mikołaj przygotował zakąski w wersji pozawieprzowej. Mendezowi nalewał sam Lew Dawidowicz. Szczodrość i częstotliwość jego gestów sprawiły, że tow. Raul najpierw przestał reagować na pytania, a następnie na cokolwiek. Musiało się to podobać Mikołajowi, który wciągnął do kroplomierza dwa gramy Stolicznej, ale przede wszystkim Hakowi, któremu Lew Dawidowicz dał znać, że może od nowa zainstalować się w szeregach rewolucji.

Na deser wegeterianin Mikołaj zaproponował dwie wersje lodów - Caribbean Sun, czyli pływające w rumie Bacardi lody waniliowo-rodzynkowe oraz swojego pomysłu lody selerowo-pietruszkowe. Wszyscy, oprócz samego Mikołaja, Bazyla i Mendeza, którego bezwładną ręką mściwie manipulował Hak, wybrali lody karaibskie. Po prawdzie, Bazyl udziału w konsultacji nie brał, a tylko opuszczono na podłogę i podsunięto mu przed wąsy pucharek Mendeza.

Kiedy, po lodach, Mendez umoczył usta w kawie, nagle podniósł się i wybełkotał, że "idzie odlać się na dwór". Kiedy drzwi za nim zamknęły się, stwierdziłam, że na jego odejście zwrócił uwagę wyłącznie emisariusz Zylbersztajnow. Lew Dawidowicz zatroskał się w słowach "Popatrzę, bo jeszcze spadnie ze schodów" i poszedł popatrzeć. Wrócił po minucie, i - dziwnie zadowolony z siebie - zawiadamił stół, że "towarzysz Raul poszedł prosto do hotelu, ale do niedzieli się zagoi". Kiedy zaraz potem Nadieżda kazała sobie podać komórkę i zamówiła taksówkę dla lektorki Puffel i redaktora Sobakiewicza, Lew Dawidowicz poprosił mnie, żebym mu dyskretnie przyniosła z apteczki "jakieś medicamento na dezynfekcję prawej ręki".

Zostaliśmy sami. Mikołaj sprzątał, slalomując między śpiącymi. Amam leżała niechlujnie, z głową na plecach Rebeka. Z Joja wysunął się czarny notes, wiecznie za duży na ludzką kieszeń, a Libero i Hak spali solidarnie na dywanie w tzw. mituś, czyli w pozycji dającej się nie bez pewnego ryzyka przetłumaczyć na 6/9. Hak zgubił skarpetki, więc sen Libero wydawał się bardziej głęboki. Libero chrapał, a z Haka wydobywały się różne piosenki, w rodzaju
Kocham jej cysie,
i kocham ptysie,
lecz widzi mi się,
że bardziej cysie.

- Mocno walnąłeś? - zapytała papuga, kiedy oboje z Lwem Dawidowiczem przysunęliśmy sobie krzesła do klatki.
- Ile miałem w kopycie! - pochwalił się emisariusz. - Ale w niego walić, to jak w mokrą szmatę.
- Wiesz, Władziu - zwróciła się do mnie Nadieżda - ten Mendez naprawdę nazywa się Gross. I nie Raul, tylko Jan Mateusz. Kiedy wyniósł się do Stanów, zaczął wypisywał na Polskę obrzydliwe paszkwile. Skończyło się tym, że jego krajowe wydawnictwo na skutek bojkotu zbankrutowało, a on sam dostał po mordzie. Najpierw w Polsce, a potem od kogoś z Polonii w Nowym Jorku. No to zmienił nazwisko. I tu pękniesz ze śmiechu: najpierw idiota wybrał sobie imię Dolores, bo coś mu się popieprzyło z Pasionarią, z tą starą wiedźmą Ibarruri. W końcu, po kilku ofertach matrymonialnych i niespodziewanej popularności w homo-barach, stuknął się w łeb i skorygował imię na Raul.
- Coś mi się wydaje - uśmiechnęłam się do emisariusza Zylbersztajnowa - że Pan za nim nie przepada.
- Wprost przeciwnie, Władziu - rozjaśnił się i roztarł dłoń Lew Dawidowicz - co tylko go spotkam, to go po policzkach poklepuję.

Rozejrzałam się za Bazylem. Kot spał w obwarzanek, owinięty wokół pucharka po lodach selerowo-pietruszkowych. Czytelnik pamięta, że między mną a Bazylem istnieje coś w rodzaju telepatycznego kanału transmisyjnego. Nie zdziwi się więc, jeśli powiem, że pod presją mojego spojrzenia Bazyl obudził się i wyciągnął na czterech łapach na wysokość półki nad kaloryferem. A potem czekał cierpliwie, aż się pożegnam z Nadieżdą i emisariuszem.

Na dworze było zimno. Podwórkowa latarnia obniżała niebo do poziomu drugiego piętra. Wyżej były już tylko światła okien. Otuliłam się szalem i odważyłam zadrzeć głowę. Okna p. Hilarii, gorącej wdowy po adiunkcie Brodawce, jaśniały tak silnie, że znajdujące się o piętro wyżej okno emeryta Dygi, jakkolwie oświetlone, wydawało się ciemnożółte i jakieś takie, powiedziałabym - pokorne. Jedno z okien lokalu rewolucyjnego pozostawało zapalone, ale nie miałam ochoty zastanawiać się, które.
Tym bardziej, że kot wysłał mi bezprzewodową wiadomość, że lody bardzo mu smakowały i "żeby Mikołaj nie zapomniał o nim przy następnej dystrybucji".
- De gustibus - wyrwało mi się w myśli.
- Właśnie! - skwitował Bazyl. - De gustibus.

Władysława