WSBN

Wirtualny Szpital dla Bardzo Nerwowych powstał w roku 2002, na dawnym forum Najwyższego Czasu, a jego pierwszym i ostatnim dyrektorem został legendarny, całkowicie wirtualny dr Fciak. Na co dzień szpitalem i personelem zarządza Siostra Przełożona. W skład stałego personelu wchodzi pielęgniarz Świstak (pomaga mu żona, znana bardziej jako Świstula, oraz woźny Raciwiłł.
Dalej...

16 lutego 2011

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (182), 16 lutego 2011



  
Rewolucja... Grosso modo

 Życie aktywnego uczestnika walki klas nie składa się z samych rewolucji, wojen domowych, puczów wojskowych, przewrotów pałacowych, marszów na stolicę, gwałtów na zakonach żeńskich, modnych ostatnio oblężeń zakonów męskich, oraz z innych podobnych aktów skierowanych przeciwko ciemiężcom ludu pracującego miast, wsi i willowych osiedli podmiejskich.

Wbrew obiegowym opiniom, odznaczenia bojowe można zdobyć przez codzienną uciążliwą pracę u podstaw, w gruncie rzeczy pełną barw: raz gwałtownych jak czerwień, raz jak czerwień łagodnych. 
Pełna gama kolorystyczna, rozciągająca się od czerwieni rewolucyjnej po czerwień codzienną, zawiera w sobie bogactwo kolorów o wszystkich dopuszczalnych odcieniach: mamy więc czerwień w postaci wysyconego błękitu zwanego "błękitem słusznym" alias "błękitem bankowym" vulgo "bliskowschodnim", mamy czerwień ekologiczną o widmie ograniczonym do głębokiej zieleni i mamy wreszcie czerwień tęczową, tzw. "tęczę ŚDM, Światowych Dni Młodzieży" primo voto "tęczę kochających inaczej". Wypada dodać, że z powodu przeskoków iskier między jedną tęczą a drugą, tęczę ŚDM ograniczono do podtęczy, złożonej z trzech kolorów o znaczeniu stricte religijnym. W środowiskach rewolucyjnych redukcję tę przyjęto źle i zaliczono do kroków par excellence homofobicznych.

Akty drobnego codziennego bohaterstwa rewolucyjnego pozostają aktami walki. Czytelnik nie domyśla się nawet, z jaką gwałtownością odrzuciłam pokusę zmiany tytułu moich kronik. Miałażbym, zamiast raportów pod dumnym i mocnym zawołaniem "Z frontu walki z reakcją i Redakcją", pisać wypracowania pod tytułem "Z frontu psucia forów reakcyjnych", "Z frontu szczucia na Radio M. i ojca Redaktora", "Z frontu rewolucyjnego siorbania Stolicznej" czy "Z frontu popierania Bronisława K. z małżonką"?

Zamiast więc zajmować się przelewaniem frontu, z pustego w próżny, energicznie powrócę do zadań, które nałożył mi na barki dr Fciak, dyrektor naszego WSBN: do kronik z życia Komórki Rewolucyjnej na Wysokim Piętrze.

W ostatnim okresie jedno tylko wydarzenie wysunęło głowę powyżej poziomu walki codziennej. Była nim wizyta ważniaka z Centrali Nowojorskiej.
Hm, była i nie była. Kwestię tę rozstrzygnie w ciągu minut sam Czytelnik. Pomieszane zostały bowiem gatunki - litery z duchem, patosu z trywialnością, czasu przeszłego dokonanego z niedokonanym...

- Ale, po kolei - jak powiedział przecinek do zdania podrzędnego.

Żółtawą kopertę dostarczył jak zwykle motocyklista na rowerze, a na piętro wniósł ją dozorca Siadkiewicz.
Gospodarz domu źle wybrał moment, bo jego dzwonek przerwał pewną rozmowę. Interesujący dialog ledwo się narodził, a już został akustycznie rozdeptany.
Rebek i Jojo usiedli na boku, i nie byłoby w tej konfiguracji niczego dziwnego, gdyby nie różowa apaszka na szyi Joja.
- Czy nie masz wrażenia - zatrzymała się koło klatki Amam - że z tym Jojem coś nie tak? On jeden, oprócz Rebeka, nigdy się do nas nie zalecał?
- Mam wrażenie - sucho zauważyła papuga - że gdyby się do mnie zalecał, to byłoby z nim jeszcze gorzej.
Tymczasem było coraz bardziej oczywiste, że rozmowa "na boku" się nie klei. Scena szarzała i blakła, aż Rebek wybuchnął:
- Możesz mnie pocałować!
- Ciekawe w co? - odpowiedział własnym wybuchem Jojo.
Łowca antysemityzmu dostosował się do starotestamentowego "oko za oko, ząb za ząb, wybuch za wybuch".
Rebek nie wahał się długo.
- W dupę!
- A tobie kto powiedział, że chciałem zapytać, co słychać u bobrów?
- SMSa z tamy dostałem - burknął Rebek.
Albo obaj zgłupieli, albo mówili jakimś kodem. Ledwie mi to przyszło do głowy, jak zadzwonił dozorca i tajemnicze związki między apaszką a bobrami mignęły i zniknęły jak sen jaki różowy.

W swoim piśmie Szapirow zapowiadał wizytę Raula Mendeza, funkcjonariusza 33 stopnia.
- Fiu fiu, 33 stopień! To zupełnie jak Trocki - zagwizdało w klatce. - Lenin, o ile dobrze pamiętam, miał tylko 31.
Zauważyłam, że ręka Lwa Dawidowicza Zylbersztajnowa skoczyła do kręgosłupa, w miejsce gdzie stykał się on z oparciem krzesła. A potem pod lewą pachę. "Ustrzeliłby Lejba Dawidowicza Bronsteina jak szczura", pomyślałam.
Gesty emisariusza nie uszły uwadze Nadieżdy.
- Władziu - zbliżyła dziób do prętów klatki - może by trzeba tego Mendeza przed Lową schować. Zabije jak szczura.
Opanowałam śmiech i postanowiłam nie bronić praw autorskich do gryzonia.

Przygotowania do wizyty powierzono Mikołajowi. Jak się Czytelnik słusznie domyśla, przygotowania powierzał emisariusz Zylbersztajnow, a przygotowań dokonywał Mikołaj, abstynent i protestant Dnia Siódmego.
Widać było, że rozcinając karton ze Stoliczną mamrocze coś nieprzypominającego bynajmniej psalmu.
- Ciekawe, co taki Mendez może żreć? - zapytał po chwili, twarzą do wnętrza lodówki.
Wypada przypomnieć, że Mikołaja trzymała przy rewolucji wyłącznie bezgraniczna nienawiść do Kościoła Rzymskokatolickiego i że fakt ten wyjaśnia jego brak atencji wobec osobistości lewicy światowej.
- Jako Hiszpan - zajęła się śmiechem papuga Nadieżda - paru plasterków szynki Serrano na przekąskę nie odmówi. Jako Amerykanin - takiego entrée nie odmówi również, ale jako pół-Żyd i cały szabesgoj, może na tę wieprzowinę napluć i jeszcze poskarżyć się Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Zajrzałam przez ramię Jojowi, który otworzył czarny notes na stronie ze znaną już Czytelnikowi notatką "Silb ... tj. Zylbersztajnow powinien być przeniesiony do muzeum, a papuga Nadieżda do rzeźni." i dostawił kolejnego ptaszka z datą.

Orszak Mendeza otwierała lektorka Puffel, a zamykał redaktor Sobakiewicz. W środku, zgodnie z logiką, znajdował się Mendez. Użyłam czasownika "znajdował się" najzupełniej świadomie - powiedzieć "szedł" lub "kroczył" byłoby uproszczeniem, gdyż męska lesbijka Puffel i giętki redaktor Sobakiewicz mieli takie miny, jakby tego wysłannika Centrali Central nieśli. Niewiele trzeba było wyobraźni, żeby dopatrzyć się lektyki, z zawartością zarazem cenną i ciężką.

- Serwus, Lowa - zwrócił się do Lwa Dawidowicza Mendez. Polszczyzną czystą i staranną, acz bez jednego polskiego słowa.
- Serwus, Gross - wygłosił swoje przemówienie powitalne emisariusz.
Mikołaj rzucił się do przodu z butelką i przechylił ją nad pierwszym kieliszkiem.

- Towarzysz Mendez - zagaiła Puffel - poinformuje zebranych, które z funkcjonujących w tym kraju organizacji skoncentrują się na walce z Radiem M., na przygotowaniu warunków do Powrotu i na organizacji jego finansowania, w przewidywanej wysokości 65 miliardów dolarów.
- I na walce z Kościołem, ma się rozumieć! - wyprzedził Rebeka Jojo. O pół słowa.
- Ma się nie rozumieć - zażartował kosztem poprawności syntaktycznej Mendez. - Nikt aktualnym polskim Kościołem lepiej się nie zajmie niż on sam. Nie należy interferować. Sprawę zostawcie, w każdym razie, Synom Przymierza i Pałacowi.
Zrobiło się co nieco poważnie, ale sytuację uratował Hak, który zdążył już kilkakrotnie skorumpować Mikołaja i tyleż razy napełnił się poza kolejką.
- A powiedzcie mi Mendez, skąd u was, Mendez, takie nazwisko Mendez?
W odpowiedzi posiadacz 33 stopnia po raz wtóry posłużył się wyśmienitą polszczyzną, tym razem w formie gestu Kozakiewicza.
- Towarzysz Hak pyta - podjęła się mediacji Nadieżda - jaka jest etymologia pańskiego nazwiska?
- O właśnie - ucieszył się Hak - właśnie o… etnologię mi chodziło.
Mendez nachylił się do ucha Sobakiewicza.
- Czy są jakieś inne pytania? - nagłośnił szept redaktor.
- A to nie od mendy jego nazwisko? - wściekł się zlekceważony Hak. - Jak on jest Mendez, to czego on się nie drapie po jajach? Co on, kurwa, czeka może, żeby go ta stara lesba drapała?

Podczas zrywania się na równe nogi Puffel weszła w kolizję z Mendezem, a Sobakiewicz skupił się na tamowaniu wesołości.
Przyszłość, a może i życie Haka zawisły na włosku. Ratunku podjął się emisariusz Zylbersztajnow:
- Jojo, Libero - wyprowadźcie tego pijanicę na schody. Niech otrzeźwieje.
Jeszcze Lew Dawidowicz nie skończył polecenia, jak cwany czekista wytrzeźwiał i podczas wyprowadzania słaniał się popisowo.

Zebranie nie trwało długo. Nie będę cytowała wystąpień Mendeza, Puffel i Sobakiewicza, ponieważ abonenci Gazety W. i klienci krajowych mediów audiowizualnych i tak niczego nie zrozumieją, podczas gdy znawcy twórczości Stanisława Michalkiewicza i czytelnicy moich kronik dokumentacji nie potrzebują.

Bankiet przebiegł w dwóch zasadniczych fazach. Wegeterianin Mikołaj przygotował zakąski w wersji pozawieprzowej. Mendezowi nalewał sam Lew Dawidowicz. Szczodrość i częstotliwość jego gestów sprawiły, że tow. Raul najpierw przestał reagować na pytania, a następnie na cokolwiek. Musiało się to podobać Mikołajowi, który wciągnął do kroplomierza dwa gramy Stolicznej, ale przede wszystkim Hakowi, któremu Lew Dawidowicz dał znać, że może od nowa zainstalować się w szeregach rewolucji.

Na deser wegeterianin Mikołaj zaproponował dwie wersje lodów - Caribbean Sun, czyli pływające w rumie Bacardi lody waniliowo-rodzynkowe oraz swojego pomysłu lody selerowo-pietruszkowe. Wszyscy, oprócz samego Mikołaja, Bazyla i Mendeza, którego bezwładną ręką mściwie manipulował Hak, wybrali lody karaibskie. Po prawdzie, Bazyl udziału w konsultacji nie brał, a tylko opuszczono na podłogę i podsunięto mu przed wąsy pucharek Mendeza.

Kiedy, po lodach, Mendez umoczył usta w kawie, nagle podniósł się i wybełkotał, że "idzie odlać się na dwór". Kiedy drzwi za nim zamknęły się, stwierdziłam, że na jego odejście zwrócił uwagę wyłącznie emisariusz Zylbersztajnow. Lew Dawidowicz zatroskał się w słowach "Popatrzę, bo jeszcze spadnie ze schodów" i poszedł popatrzeć. Wrócił po minucie, i - dziwnie zadowolony z siebie - zawiadamił stół, że "towarzysz Raul poszedł prosto do hotelu, ale do niedzieli się zagoi". Kiedy zaraz potem Nadieżda kazała sobie podać komórkę i zamówiła taksówkę dla lektorki Puffel i redaktora Sobakiewicza, Lew Dawidowicz poprosił mnie, żebym mu dyskretnie przyniosła z apteczki "jakieś medicamento na dezynfekcję prawej ręki".

Zostaliśmy sami. Mikołaj sprzątał, slalomując między śpiącymi. Amam leżała niechlujnie, z głową na plecach Rebeka. Z Joja wysunął się czarny notes, wiecznie za duży na ludzką kieszeń, a Libero i Hak spali solidarnie na dywanie w tzw. mituś, czyli w pozycji dającej się nie bez pewnego ryzyka przetłumaczyć na 6/9. Hak zgubił skarpetki, więc sen Libero wydawał się bardziej głęboki. Libero chrapał, a z Haka wydobywały się różne piosenki, w rodzaju
Kocham jej cysie,
i kocham ptysie,
lecz widzi mi się,
że bardziej cysie.

- Mocno walnąłeś? - zapytała papuga, kiedy oboje z Lwem Dawidowiczem przysunęliśmy sobie krzesła do klatki.
- Ile miałem w kopycie! - pochwalił się emisariusz. - Ale w niego walić, to jak w mokrą szmatę.
- Wiesz, Władziu - zwróciła się do mnie Nadieżda - ten Mendez naprawdę nazywa się Gross. I nie Raul, tylko Jan Mateusz. Kiedy wyniósł się do Stanów, zaczął wypisywał na Polskę obrzydliwe paszkwile. Skończyło się tym, że jego krajowe wydawnictwo na skutek bojkotu zbankrutowało, a on sam dostał po mordzie. Najpierw w Polsce, a potem od kogoś z Polonii w Nowym Jorku. No to zmienił nazwisko. I tu pękniesz ze śmiechu: najpierw idiota wybrał sobie imię Dolores, bo coś mu się popieprzyło z Pasionarią, z tą starą wiedźmą Ibarruri. W końcu, po kilku ofertach matrymonialnych i niespodziewanej popularności w homo-barach, stuknął się w łeb i skorygował imię na Raul.
- Coś mi się wydaje - uśmiechnęłam się do emisariusza Zylbersztajnowa - że Pan za nim nie przepada.
- Wprost przeciwnie, Władziu - rozjaśnił się i roztarł dłoń Lew Dawidowicz - co tylko go spotkam, to go po policzkach poklepuję.

Rozejrzałam się za Bazylem. Kot spał w obwarzanek, owinięty wokół pucharka po lodach selerowo-pietruszkowych. Czytelnik pamięta, że między mną a Bazylem istnieje coś w rodzaju telepatycznego kanału transmisyjnego. Nie zdziwi się więc, jeśli powiem, że pod presją mojego spojrzenia Bazyl obudził się i wyciągnął na czterech łapach na wysokość półki nad kaloryferem. A potem czekał cierpliwie, aż się pożegnam z Nadieżdą i emisariuszem.

Na dworze było zimno. Podwórkowa latarnia obniżała niebo do poziomu drugiego piętra. Wyżej były już tylko światła okien. Otuliłam się szalem i odważyłam zadrzeć głowę. Okna p. Hilarii, gorącej wdowy po adiunkcie Brodawce, jaśniały tak silnie, że znajdujące się o piętro wyżej okno emeryta Dygi, jakkolwie oświetlone, wydawało się ciemnożółte i jakieś takie, powiedziałabym - pokorne. Jedno z okien lokalu rewolucyjnego pozostawało zapalone, ale nie miałam ochoty zastanawiać się, które.
Tym bardziej, że kot wysłał mi bezprzewodową wiadomość, że lody bardzo mu smakowały i "żeby Mikołaj nie zapomniał o nim przy następnej dystrybucji".
- De gustibus - wyrwało mi się w myśli.
- Właśnie! - skwitował Bazyl. - De gustibus.

Władysława