WSBN

Wirtualny Szpital dla Bardzo Nerwowych powstał w roku 2002, na dawnym forum Najwyższego Czasu, a jego pierwszym i ostatnim dyrektorem został legendarny, całkowicie wirtualny dr Fciak. Na co dzień szpitalem i personelem zarządza Siostra Przełożona. W skład stałego personelu wchodzi pielęgniarz Świstak (pomaga mu żona, znana bardziej jako Świstula, oraz woźny Raciwiłł.
Dalej...

23 lutego 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (175), 23 luty 2010

*
Spirytyzm i spirytualia

Podobno są rzeczy, o których się filozofom nie śniło.
Naprawdę?
No, to przyjrzyjmy się wyczynom filozofii od czasów kamienia łupanego i zastanówmy, jakie też filmy mogły się filozofom po nocach wyświetlać. Mnie wystarczyła minuta, abym na głos krzyknęła. A tego, czy napisałabym od nowa pierwsze zdanie, to nie wiem teraz nawet ja sama. Takie to wesołe filmiki! Gdyby miano je pokazywać, to na każdym afiszu stałoby "od 18 lat", a to oznacza, że jeśli mamy nieletnie potomstwo, to na babysitterów poszłyby nasze oszczędności oraz dobra na Ukrainie.

W takim razie, po co mi był ten wstęp? Odpowiadam całym zdaniem : ten wstęp był po to, żeby Czytelnika zaciekawić i wprowadzić w taki stan, w którym wszystko jest możliwe i nic nie jest nudne. Ja już w nim jestem. Gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że będę świadkiem wywoływania ducha postemerytalnego, to musiałabym brać proszki cały rok, a tak tylko przez jeden wieczór. W dodatku nie proszki, tylko cocktail Margerita.

Rozważając rzecz od strony teoretycznej, na ślad nadchodzących wydarzeń powinna mnie była już wczoraj naprowadzić dochodząca z łazienki pieśń. Śpiewał Hak, a refren brzmiał :
A najlepiej, wszyscy wiecie,
to kobiecie jest w powiecie.
Każdy widzi, że związki tej pieśni z sensem były żadne. I to właśnie powinno mi było dać do myślenia. Przecież wiem, że wymiar mitologiczny bywa czasem ukryty w fakcie tak lekkim, jak piórko puchowe kanarka z dziecięcego albo kociego snu.
Teraz, świadoma programu dnia, wspinałam się po schodach, omotana ciekawością i tym stale towarzyszącym mi przekonaniem, że kiedy wszystko jest pod kontrolą, to jeszcze w kominie coś zawyje.

- Ale, po kolei! – jak w Auchan, na widok kilku osób przy papierze toaletowym, wrzasnął świeży wdowiec, kiedy po raz pierwszy od stanu wojennego poszedł na zakupy.

Zaczęło się banalnie. Było wcześnie rano, mniej więcej na godzinę przed obiadem, przewidzianym na drugą.
Rozpoczęło się rutynowe zebranie Komórki. Uwaga Rewolucji skupiła się na ręce Mikołaja, przedłużonej o butelkę Stolicznej. Chodziło o pierwszą kolejkę i koncentracja była absolutna.
Kiedy nagle zadzwoniło.
- Otworzyć? – zawiesił rękę Mikołaj.
- Lej, kurwa – był zdania Hak. – Jak kocha, to poczeka.
Odpowiedział mu szmer poparcia.

- A teraz, Abstynent, przynieś nam coś na ząb – wypił i powąchał chleb emisariusz Zylbersztajnow. – Libero otworzy.
Libero zaczął się przyglądać krzesłu, jakby nie było ubezpieczone od kradzieży. Ale posłusznie otworzył.
Powiało dziwnością - od dzwonka minęło ledwie 10 minut, a za drzwiami nie było nikogo.
- Wszelki duch Pana Boga chwali! – jęknął Rebek, który w dzieciństwie odebrał staranne wychowanie.
- I ja też chwalę – ulżył Rewolucji Siadkiewicz.
Z półpiętra.
– Nikt nie otwierał, to poszedłem po Manię, bo baby się na tym lepiej znają. Dzień dobry pani papuzieńce! - pozdrowił selektywnie.
- Ja też jednego nie odmówię – wepchnęła męża do środka dozorczyni.
- A właśnie chcieliśmy zaproponować – zorientował się Lew Dawidowicz.
- Kiełbaski podgrzałam. Baranie, to wszyscy zjedzą.
Garnek z kiełbaskami i popisem tolerancji wobec koszernej mniejszości etnicznej tak pachniał jednym i drugim, że nie można mu było pozwolić na stygnięcie.

Był czas, aby Rewolucja okazała zainteresowanie przyczyną wizyty.
- O emeryta Wigorka chodzi – zagaił Siadkiewicz.

Pora otworzyć pewną parentezę.
Czy po długiej przerwie w raportach Czytelnik pamięta jeszcze emeryta Wigorka? Tego, który od lat, na moje "Ale wigorek z pana, panie Wigorek" nieodmiennie odpowiadał "O, trzeba mnie było widzieć 5 lat temu, łaskawa pani". Tego, który w 2005 r. tak zwierzał się: "Sens życia zgubiłem. Nieboszczka ostatniego marca zeszła. Oglądam M jak miłość, jak kiedyś z nią, ale bez niej, to M bez miłości. Jak odmawiam różaniec z Radiem Maryja, to słyszę jej głos i zamiast odmawiać, płaczę. Taki stary i wstyd. Jak idę na spacer, to nawet w lecie wszystkie liście są jesienne. Kaczki przestałem karmić na stawie. A w nocy najgorzej. Włażę do łóżka i jakbym czuł jej ciepło, i coś mnie czasem w nocy przykryje, sam nie wiem co, i pytam - to ty ? - i słyszę jak drzwi od sypialni się cicho zamykają... "

Czytelnik zrozumie, że nastawiliśmy uszu.
Obowiązki narracyjne przejęła na siebie pani Mania.
- I znowu Wigorek stracił sens życia. Na karty nie przychodzi i jeść nie chce. Ani wypić. Księdza z łóżka przyjął, ale obrazek, jak ksiądz zostawił, tak leży. Leży jak Wigorek. Doktor Pałka mówi, że to depresja i że nic, tylko trumnę zamawiać. A ja sobie ze starym myślę, że jak Pałka na nic i Kościół na nic, to czas na Wigorkową.
- Przecież z niej już tylko DNA zostało – otrząsnęła się Amam. - I kolczyki.
- Od agentów Mossadu taktu się nie wymaga – nie wytrzymał Mikołaj. – Ale są granice.
- Zaraz, zaraz - włączył się Rebek - Jest wporzo. Jak Wigorek te kolczyki na szkielecie zobaczy, to kopnie w kalendarz i nie będzie się męczył. A ja to sfilmuję i nie takie Grand Prix w Cannes dostanę, jak za bobry w Biberstadt.
- Bardzo wątpię - zdecydowała się na interwencję Nadieżda - żeby państwu Siadkiewiczom chodziło o potrząsanie kolczykami.
Papuga, od powrotu do Warszawy, odzywała się rzadziej. Pierwszy raz w życiu dane jej było szybować w Amazonii przez ponad rok i powrót do zimnego klimatu wywołał w niej uczucia, jakich, w przeciwnym kierunku, mógłby doznać pingwin, wrzucony do sauny.
- Serdeczne dzięki pani papuzieńce - wysłał ptakowi wiązankę uśmiechów dozorca.
- O to to! - dorzuciła asparagus dozorczyni.
- W dodatku - odłożyła nostalgię na później Nadieżda - nietrudno zgadnąć, że państwu Siadkiewiczom chodzi o seans spirytystyczny, który nie pozwala widzieć, a tylko słyszeć, co jest nieskończenie bardziej estetyczne.
- Brałem kiedyś w czymś takim udział - poinformował Hak. - Budionnego żeśmy wywoływali. W czterdziestym szóstym, jak Hitler podchodził po Moskwę.
- W czterdziestym szóstym? - zadrwił Rebek. - Masz chyba na myśli Napoleona.
- Nie pamiętam dokładnie - przyznał się Hak. - No i tego, Siemiona Michaiłowicza, wołamy, a...
- Coś mi nie pasuje - zaczął poszerzać wyrwę Rebek - w czterdziestym szóstym, to Budionny w najlepsze żył.
- Tak jest - potwierdził po paru sekundach Hak. - To pewnie dlatego tak machał szablą po ciemku. O co ci kurwa chodzi?
- Kurwa o to, że Budionny umarł 26 października 1953 r., a żywy Budionny na okrągły stolik byłby odporny. Jak nie wierzysz, to zapytaj Tęgodubskiej czy mojej Womitowiczowej.
- Jak Womitowiczowa raz próbowała wywołać ducha Tęgodubskiej - wtrącił się Siadkiewicz - to Tęgodubska zadzwoniła do mojej Mani, czy nie ma czegoś na łaskotki, bo spać nie może. Ale ciągle żyje.
- A Siemion Michaiłowicz umarł nie 26 października, tylko 31 listopada - nie popuszczał Hak. - Podawałem mu nocnik, to wiem.
- O ile wiem, to listopad, podobnie jak październik, ma 28 dni - piłował Haka Rebek.
- No ale umarł, czy nie? - próbował się za coś złapać Hak.
- Umarł - ucięła dyskusję Nadieżda.
- Umarł - dołożył poświadczenie zgonu emisariusz Zylbersztajnow.
- Czy nie macie Lwie Dawidowiczu wrażenia - smakował swój triumf Hak - że Mikołaj się opierdala i dozorcostwo siedzi o suchym pysku. To jest gardle.
- Coś dla państwa Siadkiewiczów! - zaanonsował protestant i wegeterianin z kuchni.
Po czym ukazał się z wuzetkami i nową butelką.
- Małego kieliszeczka wuzetki nie odmówię - pochyliła się do przodu Siadkiewiczowa.
Blat stołu podzielił jej piersi na dolne i górne, ale więcej zostawił na górze.
Mikołaj poczerwieniał.
- Ładny sweterek, co? - powróciła do pionu dozorczyni. - Stary mi kupił. Jakby pan Abstynent życzył, to powiemy gdzie.
- Ten jeden mi wystarczy - wysycił głębię swojej czerwieni Mikołaj.
- A pan Abstynent to musiał po śniegu się nabiegać - podebrała od dołu swoje popiersie Siadkiewiczowa. - Takich kolorów dostał, że pozazdrościć.
Z Mikołajem zaczęło coś się dziać i wypadało zareagować. Ubiegł mnie jednak Lew Dawidowicz.
- Jeśli nasz kochany gospodarz z małżonką uważa, że panu Wigorkowi pani Wigorkowa potrzebna, to trzeba mu to załatwić.
Kiedy, jak i co - zaraz do tego przejdziemy, a na razie po kieliszeczku na powitanie wiosny za dwa miesiące.
- Nalej za mnie, Libero - poprosił Mikołaj i sprawił wrażenie zainteresowanego podwórkiem. Z obowiązków kronikarskich nastawiłam uszu. Cicho recytował coś, co przypominało psalm, ale psalmem nie było. Oj, nie.
O, Jeru-zalem, miasto!
O ty miasto - niewiasto!
Wietrze suchy, gorący,
wietrze ogniem ziejący!


Kto nad stołem cię ujrzał, ten owoców nie ruszy.
Kto pod stołem zgadywał twoje grusze, ten w duszy,
słodycz ujrzy, i marzeń poukłada bierwiona
i zapali, i skona


Kto cię ujął w swe dłonie, ten umiera, ten tonie,
ten za tobą tam pójdzie, gdzie miłości nie umknie,
ten w cierpieniu rozpuści dni, co jeszcze zostały,
odkąd przestał być mały


O, ty miasto wysokie, w drzewach całe oliwnych
na swych stokach brzemienne, jak me ciało kamienne,
tą miłością, co zwleka, nim zabije człowieka,
gdy zeń życie wycieka


O, Jeru-zalem, miasto!
O, ty miasto - niewiasto!
Wietrze suchy, gorący,
wietrze ogniem ziejący…
Poczułam się zawstydzona.
Jak jednak mógłby Czytelnik ujrzeć grę ciemnych świateł w mrocznej duszy protestanta Dnia Siódmego, skonfrontowanego z biustem dozorczyni, mocno osadzonym w moralnych realiach XXI wieku, a zarazem w kanonach estetycznych sprzed dwustu lat, gdyby nie ta moja szorstka niedyskrecja?
Otrząsnęłam się.

Przy stole omawiano szczegóły, które ezoteryczną przestrzeń wypełniały i wysycały konkretem, którego nie przewidziałaby armijna intendentura przed ofensywą. Seans miał się odbyć w mieszkaniu emeryta, przy jego pełnym zaskoczeniu. Okrągłym stolikiem, świeczkami i wszelką spirytystyczną logistyką miała się zająć dozorczyni, przy ewentualnej współpracy wspomnianej lokatorki z II piętra, znanej Czytelnikowi pod wymagającym starannej wymowy nazwiskiem Tęgodubska. Bezpośredniej komunikacji z duchem podjął się Hak, powołujący się na doświadczenie zdobyte w kontaktach ze zmarłym 31 listopada twórcą Pierwszej Konnej, Budionnym. Do seansu miało dojść jutro (nie zapominajmy, że to jutro jest dzisiaj, a dzisiaj - to było wczoraj). Zostało wyraźnie zastrzeżone, że nikt nie powinien wypić więcej "niż trzeba", oraz że kobiety, z wyjątkiem papugi, powinny być ubrane na ciemno, żeby nie zgorszyć ducha, który powinien być "na luzie, ale w skupieniu i w nastroju".

- Przestań się gapić i mamrotać, Abstynent - zakończył omawianie spraw emisariusz Zylbersztajnow i nakazał Mikołajowi ruszyć to, "na czym Mikołaj by siedział, gdyby nie stał, za przeproszaniem kochanej gospodyni domu i naszej Władzi".

Niech mi Czytelnik wybaczy, że na tym zakończę niniejszy raport.
Doszły do mnie skargi, jak na przykład ta:
"Wczoraj wieczorem zabrałem się za czytanie raportu nr 174, ale na dwudziestej stronie usnąłem i do tej pory nie potrafię się przebudzić. Nie wiem, jak ja teraz się dowiem, co było dalej. Niech pani autorka będzie taka dobra i poda przepis na jakiś nowy koktajl albo cocktail, zamiast żebym denerwował moją żonę długością".
Przypomnę jeszcze tylko, że akcja tego raportu zaczęła się w momencie, kiedy szłam po schodach w górę, relacjonując, co się wydarzyło wczoraj, a kończy dokładnie teraz, kiedy w towarzystwie kota Bazyla idę po schodach w dół. "Schodami w górę, schodami w dół" - przypomina mi się tytuł powieści Michała Choromańskiego. Jestem zmęczona wydarzeniami, które wydarzyły się między tym "w górę" i tym "w dół", ale - jak już uprzedziłam, tym wydarzeniom poświęcę osobny raport.
Żarówki na piętrach i półpiętrach rzucają światło niepewne, jakby chciały przypomnieć, że te nowe, oszczędnościowe, będą świeciły jeszcze gorzej. Bazyl zbiega przede mną w milczeniu, bez najmniejszej ornamentyki ruchowej. Rzeczy wydają się proste i zimne. Pachnie rozkładającym się śniegiem i wilgotnym drewnem.
Jestem już blisko drzwi wyjściowych i jest to ostatni moment, żebym uprzedziła Czytelnika, że nastrój przyszłej relacji nie będzie miał z tą wilgocią wiele wspólnego.
Wyjaśnienie to wydaje mi się tym bardziej potrzebne, że, mający wystarczająco dużo własnych problemów, Czytelnik mógłby machnąć ręką i zrezygnować z lektury. A to sprawiłoby mi prawdziwą przykrość. Równie wielką jak, nie zawaham się tego powiedzieć - niezasłużoną.

Władysława

19 lutego 2010

NDC 1

WSBN ma przyjemność oferować Państwu NDC 1 (Nagrodę Dla Cierpliwych nr 1).

 

Ten obrazek zapowiada coś strasznego i pięknego, więc click...

6 lutego 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (174), 6 luty 2010

*
Powrót z Paramaribo i afera z Komisją


I tak oto, z bijącym sercem, znalazłam się na podwórku kamienicy. W geometrycznym środku, między ponurymi ścianami, znajdował się dozorca Siadkiewicz i manipulował urządzeniem do odgarniania śniegu, w postaci dykty na łopacie. Dykta była płaska, moja głowa z wrażenia pusta, niebo szare, śnieg przybrudzony, a w powietrzu zimna filozofia, typowa dla dni bez dobrych wiadomości meteorologicznych.

Robotami kierowała pani Mania. Ręce miała wolne, więc to w jej objęcia, po krótkim sprincie, trafiłam w pierwszym rzędzie. Dozorca niewiele się spóźnił, ale że nie wypuścił z ręki szufli, to, aby oddać urodę sceny, będę musiała uciec się do terminologii baletowej. W ten sposób moje pas de deux z panią Manią, dzięki zgrabnemu skokowi dozorcy, tak zwanemu pas de basque, przeszło w pas de trois. Pas de trois byłoby bliskie ideału, gdyby nie łopata. Kiedy jednak skupiliśmy się ciaśniej, a łopata przywarła do nas, jak by to ona była za mną stęskniona najsilniej – zaczęliśmy przypominać prawdziwy corps de ballet, w trakcie oddawania się eleganckiej choreografii do muzyki współczesnej.

Kiedy już mieliśmy się rozdzielić, nasz zespół uległ niespodziewanemu wzbogaceniu. Oto rozległ się odgłos glissade i swojego entrée dokonała solistka, natychmiast rozpoznana jako lokatorka z II piętra, niejaka Tęgodubska. Po chybionej próbie uchwycenia się nas, Tęgodubska zrezygnowała z kontynuacji glissade i dała pokaz sekwencji mouvements w śniegu, czyli niejako par terre. Niestety, wraz z jej przybyciem, o Jeziorze Łabędzim nie było już mowy, a to, co nastąpiło, było gwałtowne jak podbiegunowa wersja West Side Story.
Po pół minucie lokatorka przerwała występ, zidentyfikowała w śniegu beret i zaczęła oddalać się krokiem przypominającym Parademarsch, w wersji ulubionej przez niejakiego Adolfa H.
- Dzień dobry, pani Tęgodubska – pośpieszyłam z pozdrowieniem, starając się o dźwięczną dykcję w okolicach litery "b".
- Proboszcz się dowie, proboszcz się dowie! – wykrzyczała Tęgodubska i zniknęła.
- Co jej jest? - zapytałam.
- Oj, pani Władziu, żeby pani wiedziała, co ona tu na pani temat wygaduje – wskazała mężowi świeżą zaspę dozorczyni. – Nawet papier na panią po klatce przyklejała.
- Podobno nie przyjęła pani naszego proboszcza na kolędę – odłożył lodołamacz Siadkiewicz.
- Bo byłam w Ameryce Południowej! – zdziwiłam się. – A poza tym, mieszkam w innej dzielnicy.
- I że bierze pani na grypę homeopatię i że jej siostra, znaczy ta, co wyszła za starego Klaputa spod dwójki, widziała, jak pani zadawała się w rozmowie z dziwką Carmen i z tym czarnym z Łajkiki. Bo jej siostra tam sprząta.
Stało się jasne, że siatka wywiadowcza Tęgodubskiej wyszła poza kamienicę i że jej agentka z Waikiki Yoruby nie polubiła.

- Pójdę już, bo na górze czekają na mnie – powiedziałam. – A Bazyl? Co z Bazylkiem?
- Bazyl musiał coś słyszeć od pana Lwa – odpowiedziała Siadkiewiczowa – bo rano nie wyżarł Cyckowi z miski, tylko poleciał na schody.
- O właśnie, a Cycek? Chciałam powiedzieć, Don Ciccio?
- A gdzieś go tu widziałam z Sylwkiem – zwilżyła głos pani Mania – Teraz, kiedy zimno, to nasz Cycek wychodzi tylko, jak go przydusi.
- Jemu to na poduszce dupę trzymać wolno – rozżalił się dozorca.

Skierowałam się w stronę klatki schodowej.
Oto pętla miała się zamknąć. Raport nr 173 zawiesił się w momencie, gdy zaczął trąbić taksówkarz. Było to rok i cztery miesiące temu. Ale teraz, kiedy rewolucja światowa i jej bieżące zagadki od nowa rozwijały przede mną dywan, musiałam wstąpić nań bez wahania. Więcej, wypadało zadbać o poziom adrenaliny, adekwatny do euforii, której postanowiłam ulec. W poczuciu misji, nałożonej mi przez WSBN, z miłości do Czytelnika i, last but not least, dla własnej przyjemności.

W miarę jak mentalnie rozpędzałam się, precyzował się w mojej podświadomości pewien obraz, a ja, jak maszynista parowej lokomotywy, wrzucałam do jego wnętrza coraz to nowe barwy i coraz to gęstsze dźwięki. I tak, pojawiło się tło, o konturach nieostrych, zrazu rozmyte w pastelowej mgle, aż wyrzuciło z siebie pierwszy plan, który wypadł mi na spotkanie, rozedrgany od rytmów i kolorów. Pojawiły się na nim obrzmiałe, mleczno-zielone balony i zaczęły pękać, tryskając wiązkami tropikalnych kwiatów. Z mgły wypadły czekoladowe dziewczyny, kontrastujące z wielkimi, nieruchomymi sylwetkami w białych i złotych maskach weneckich. Nagle rozgadały się bębny i eksplodowała samba. Zewsząd napływał karnawał, o zapachu rzadkich drzew tak silnym, że musiałam zatrzymać się i pośpiesznie przerzucić najbardziej ryzykowne strony w katalogu rzeczy niestosownych, który mam zawsze pod ręką.
Niech mi Czytelnik wybaczy to falowanie bioder, tak niespodziewane w północnym klimacie, ale czyż jeszcze kilka dni temu, z pirogi zanurzonej w wodzie czystej i ciepłej, nie słuchałam radości i płaczu gitar? Z kwiatem we włosach i dreszczem w duszy, niespokojnej, bo świadomej nowych zadań...
Tymczasem rzeczywistość spokojnie czekała i miała zamiar przywrócić znaczenie dekoracjom.

- Ale, po kolei – jak mruknął niskopłatny pianista, wysyłając pierwszy dźwięk gamy C dur.
Ja zdecydowałam się na sonatę C mol. Jej pierwszy dźwięk czekał na mnie na pierwszym piętrze, przy framudze drzwi do gabinetu ginekologa Szczywąsa. Dźwiękiem tym był Bazyl, adorator papugi Nadieżdy i mój wypróbowany przyjaciel. Kot musiał nie znać dnia ani godziny, bo siedział "po ludzku", oparty o ścianę, i drapał się po szyi przy pomocy jednej z tylnych łap. Co jakiś czas robił przerwę i, z łapą w powietrzu, coś sprawdzał w rejonie uważanym za wstydliwy. Zamarłam i wycofałam się. Kiedy hałaśliwie wróciłam, Bazyl zerwał się, otoczył aurą w rodzaju "No nareszcie, bo mi już kwiaty więdną!" i miaucząc przypadł mi do nóg. Przez chwilę wycierał się o mnie i mruczał, aż odegrał błyskawicę i zniknął.

Odnalazłam go przed drzwiami do Komórki. Leżał w poprzek, jakby chciał mnie ostrzec. Kiwnęłam mu głową i zamiast korzystać z klucza, nacisnęłam dzwonek. Moją uwagę zwróciła ławeczka, na której siedział Sylwester Apolinary, znany w Komórce jako "gówniarz od Siadkiewicza". Junior zaanonsował mi zwięzłe "dzień dobry" i ostro przyciągnął Cycka, wspomnianego przed chwilą rottweilera, z papierami na nazwisko Don Ciccio. Pies musiał ograniczyć się do powitalnych pisków i spojrzenia, za które doświadczona suczka oddałaby ostatnią puszkę Grancarno spod świątecznej choinki.

Otworzył mi osobnik łysy, z jednodniowym zarostem na nalanej gębie, bez krawata, w koszuli wypuszczonej na spodnie pod ciemną marynarką w pionowe prążki. "Skąd ja znam tego typa?", rozbłysło we mnie pytanie, natychmiast wypchnięte przez odpowiedź - z telewizji. W istocie, miałam do czynienia z czymś, co znany Czytelnikom Maurycy nazywa 3M, czyli Modelową Mordą Medialną.

Nie było wątpliwości – naprzeciw wejścia, za stołem rozpościerała się komisja. Rozpoznałam w niej redaktora Sobakiewicza i lektorkę Puffel. Typ, który mi otworzył, rozsiadł się i wziął za robienie min odpowiednich dla przewodniczącego. Przyklejeni do niego siedzieli dwaj nieznajomi, o twarzach bezekspresyjnych. Im również więzienny zarost przeniósł się z głów na brody i policzki. Skojarzyli mi się z dwoma łotrami, z tym, że żaden nie wyglądał na dobrego.

Z kanapy i różnych siedzeń porwała się na mój widok Rewolucja. W pełnym składzie. Zostałam wyściskana przez Rebeka, Amam, Libero, Jojo, Mikołaja i Haka, i wszyscy razem wywołaliśmy niezłe zamieszanie. W zawieszonej na zwykłym miejscu klatce doszło do trzepotu skrzydeł i czegoś w rodzaju gruchania. Dźwięki przypominały Alfabet Morsa w interpretacji morsa. Stojący przy oknie emisariusz Zylbersztajnow spojrzał wymownie na klatkę i dwoma palcami zacisnął sobie wargi. Pojęłam, że papuga Nadieżda odgrywa niemowę.

- Wznawiamy procedurę – walnął w stół Prezio. Czarnym wazonikiem. Jak młotkiem, tyle że z młotka rzadko wypada plastikowy żonkil.

- Miejsce świadka zajmie teraz emisariusz Zilbersteen – postawił palec na dwustronicowej liście jeden z nieznajomych.
- Nie zajmie – pozostał przy ścianie Lew Dawidowicz. - Chcesz kopa, Narwal ?
- Rżniesz głupa, Narwal – obruszył się na Narwala drugi z nieznajomych. – Jak był hazard, to Silbersztajn podrywał małpy w Poranariby.
- Ty też chcesz kopa, Kuśka? – przeadresował ofertę emisariusz. – Nie jakiś Silberdreck, tylko Zylbersztajnow i nie w Poranariby, tylko w Paramaribo. Na riby będzie pora, jak oddasz wiosną futerko do czyszczenia.
- Niech będzie – nie przyjął propozycji kopa Kuśka. – Ale uwaga, nie Kuśka, tylko Kuszkin.
- OK, Puszkin – przyjął do wiadomości Lew Dawidowicz.
- Za świadka usiądzie Sylwester Apolinary Siadkiewicz – odczytał Prezio. – Wezwijcie z korytarza, Puffel.
- Jak powiedzieliście nazwisko? – zaczęła nie wierzyć uszom lektorka.
- Pan przewodniczący Mirosław Srakuła poprosił was, koleżanko, o wezwanie na świadka Sylwestra Apolinarego Siadkiewicza – wyrecytował redaktor Sobakiewicz. – A to dlatego, koleżanko, że macie bliżej do drzwi.
- Chuj prawda – mruknęła lektorka, ale otworzyła drzwi i zawołała – Gówniarz od Siadkiewiczów!
Siadkiewicz junior przykrył sobą kuchenny stołek bez oparcia.
- Co macie do powiedzenia, Apolinary, w sprawie hazardu? – zadał pytanie Narwal.
- Nie właźcie mi z butami w kompetencje – fuknął Srakuła. – O ile wiem, przewodniczący komisji nosi nazwisko Srakuła, a nie Narwal. O ile wiem.
- Srakula – zgodził się Narwal. Nie bez pewnej delektacji w głosie. – Jak ten wampir.
- To wy się kłóćcie, a ja sobie pójdę – zaproponował Siadkiewicz junior. – A wampir, to był Drakula.
- Zostańcie, zostańcie, Apolinary – wstrzymał go Kuszkin.
- Teraz wy dla odmiany? – wściekł się Prezio. – A więc, świadku Apolinary, ...
- Wolę Sylwestra – odezwał się młody.
- Każdy woli – zabrzmiała publiczność. Jak chór grecki.
- To jak macie w końcu na pierwsze? – zaczął sprawdzać na liście Srakuła.
- Cycek! – krzyknął Sobakiewicz.
Ktoś wpuścił rottweilera. Pies zasiadł przed Komisją, obok swojego pana, i wywalił język.
- Cycek – przyjrzał się liście Srakuła. – Dziwne imię!
- Nie tak dziwne jak Brajan czy inna Esmeralda – uszczypnął Prezesa Narwal.
- Mojemu dałem nie Brajan, tylko Brian – oderwał się od krzesła Srakuła.
- Szkoda, że nie Kwasimodo – rozciągnął palcami usta i zagrał zeza Narwal.
Aluzja była paskudna. Co dziecko winne?

Kiedy oddzielono Srakułę od Narwala, Narwalowi musiało się coś w ustach ruszać, bo zaczął sprawdzać. Nie było też wiadomo, gdzie się podziały guziki marynarki Przewodniczącego, ale kiedy Narwal wypluł je na stół razem z zębami, bilans wyszedł na zero.
- Ogłaszam dziesięć minut przerwy – powycierał guziki Srakuła i wyszedł, mimo protestów publiczności.

Mieliśmy chwilę czasu. Hak przystąpił do przyjmowania zakładów w kwestii, kto wygra następną bójkę, a Rebek ustawił się z kamerą i wykonał najazd na twarz Narwala.
- Lepiej byłoby mu to zszyć, niż filmować – zauważyła Amam. – A na waszym miejscu, Puszkin, nie rechotałabym, bo, jak uczy historia literatury, Puszkiny długo nie żyją.
- Kuszkin, za pozwoleniem – rozeźlił się Kuszkin.
- Rusz dupę, Abstynent – przypomniał sobie formułę emisariusz Zylbersztajnow. – Założę się, że pan Kuskin wolałby być Zakuskin!
- Zakuski Zakuskin nie odmówi – zmiął w kulkę dumę rodową na na widok kiełbasy Kuszkin. – A wy Narwal, też spróbujecie?
- Narwal nie spróbuje, bo nie ma czym – wyprzedził Narwala Hak. – Zębów nie ma. Jedne wypluł, drugie połknął.

Ledwo Mikołaj uwinął się w ramach pierwszej kolejki, kiedy do pokoju wpadł Prezio.
- Gdzie Narwal – ryknął.
- Narwal zdezynfekował się i poleciał sprawdzić, czy dentysta z sąsiedniego bloku jest zdolny do aktu chirurgii stomatologicznej – poinformował Rebek. – Nawet chciałem iść filmować, ale jak Narwalowi zajrzałem w japę, to pomyślałem, że jatka lepiej wypada w rzeźni.
- Ale teraz niech prezes uważa – przestrzegł Srakułę Kuszkin. – Żona Narwala ma dwa metry i zabije prezesa jak raz dwa trzy. Ćwiczy karate Kyokushin czy karate Kuykushin.
- Karate Hujkuszkin ? – zdziwił się Hak. – Nie słyszałem.
Kuszkin zamyślił się, a Srakuła wznowił posiedzenie.
- Minęło 7 minut, czyli 10 minut przerwy skończone – zadecydował i kazał wezwać świadka.
Wrócili obaj. Rottweiler zdyszany, bo zdążył pożywić się w dozorcówce.
- Czy ktoś z komisji ma pytania do świadka? – zagrzmiał Przewodniczący. – Nie słyszę. Świadek jest wolny.
- Z Sejmu mądrość płynie, jak miód po dziewczynie! – rozentuzjazmował się na melodię "Łowiczanka jestem" Libero. – Zapraszam pana Przewodniczącego do Waikiki.

W międzyczasie zapłonęła i zgasła ostatnia sekunda z dziesięciu minut.
Zameldowała się Puffel, zszedł od pani Hilarii redaktor Sobakiewicz, a przed drzwiami toalety wycierał łapy o spodnie Kuszkin. Komisja zasiadła i zaczęła się rozglądać za Przewodniczącym.
- Co, kurwa? – zaniepokoił się Srakuła, już w drzwiach i w płaszczu. – Nie było pytań, to świadka rozpuściłem do domu. Na dzisiaj zamykamy.
- Coś nie gra – oznajmił Sobakiewicz. – Ale mam nagranie u redaktora Wasylisa w telewizji, to nawet lepiej.
- A ja mam wywiad z redaktorką Olewajnik – podrapała się pod pachą lektorka Puffel.
- A wy, Puszkin, pewnie zostaniecie na jednego – zaantycypował Sobakiewicz, który nie chciał, żeby go medialnie widziano w towarzystwie Kuszkina.
- A gdzie tam – bez wyczucia zareagowała Rewolucja. - Pan Kuszkin też się śpieszy.
- Fakt, moja wątroba dostała zajoba – zaimprowizował Kuszkin, któremu dla odmiany na medialnej widzialności z Sobakiewiczem zależało.

- A Mikołaja gdzie wcięło – zaniepokoił się Lew Dawidowicz, od minuty z pustą szklanką.
- Sok sobie wiruję – dobiegło z kuchni. – Z czarnej rzodkwi i szczawiu.
- Nie będzie za słodki? – odzyskała mowę papuga. – Chodź do mnie, Władziu, niech cię dziobnę.

Po komisji nie było śladu, a czas odprężenia i wyjaśnień mógł rozsiąść się wygodnie, zamiast skradać się i kręcić.
Wśród Czytelników moich kronik na pewno są tacy, którzy gorszą się, ilekroć daję świadectwo pewnej sympatii wobec zamieszkujących Komórkę Rewolucyjną bojowników o sprawy, które nie tylko są mi obce, ale są szkodliwe wobec wszystkiego, co sama cenię. Przed sentencją potępiającego mnie ostatecznie wyroku, powinni oni wziąć jednak pod uwagę dwie rzeczy – że celem istnienia WSBN jest leczenie, a złość i pogarda wywołują w przeciwniku złość i pogardę pomnożoną przez dwa, oraz że jeśli obcuje się ze sobą od tak dawna, jak ja z większością podopiecznych, to musiały się między mną a nimi nawiązać nici, jeśli nie ostrożnej przyjaźni, to przynajmniej pewnego zrozumienia i rozbawienia. Ileż to małżeństw zawdzięcza swoją jedność w większym stopniu wysokiemu poczuciu humoru niż lekturze Żywotów Par Świętych, i bardziej kuchni i łożu, niż nieprzerwanej, codziennej i conocnej akademii na cześć cnót z najwyższej półki.

- Nie wyobrażacie sobie, kochani, jak się cieszę, że was widzę! – pozwoliłam sobie na otwierający fiestę wykrzyknik.
- Takie już my baby jesteśmy – rozdarło się dla równowagi w klatce - Powinnyśmy na widok waszych pysków krzyczeć i wzywać pomocy - bando lewicowców, ateistów, sodomitów, agentów spod ciemnej gwiazdy, starych rozpustników, młodych impotentów, kapusiów, szabesgojów, łowców antysemitów, prowokatorów, ...
- Zamknij się, królowo egzotycznego kurnika – ryknął Jojo. – Wyskrzeczałaś już dziesięć epitetów, a nas tu jest tylko sześcioro.
- Bo cztery wyzwiska były tylko dla ciebie, ty czarny płaszczu z mysich psitów – nie popuściła Nadieżda.
- Pax, pax! – wyjął żonkila i huknął wazonikiem emisariusz Zylbersztajnow.
- A pan, Lwie Dawidowiczu, mógłby dać sobie spokój ze wspominaniem tego stowarzyszenia – zgorszył się Rebek. – Zaraz usłyszę o Piaseckim i Dobraczyńskim. A na deser może mi jeszcze Lew Dawidowicz porębę z czekolady w sosie filipskim podsunie!
- Jak z czekolady, to ja bym się pisał – zapisał się na porębę Hak.
- Ja nie mogę! – krzykliwie zaniemogła Amam.
- Może soku z czarnej rzodkwi i szczawiu ? – przechylił dzbanek ze swoją ropą naftową Mikołaj.
- Żenada – zzieleniał i zatkał się ręką Rebek. – Teraz to i ja nie mogę!
- A jakby tak wmieszać w to z pół litra Stolicznej? – wystąpił z projektem poprawienia receptury Hak.
Wegeterianin i protestant Dnia Siódmego nie odpowiedział, tylko nalał sobie i podniósł szklankę do ust. Po czym nos skoczył mu do tyłu i popchnął resztę twarzy. Lew Dawidowicz wyrwał Mikołajowi dzbanek, powąchał i zaczął wyglądać, jakby się od tygodnia nie golił.
- Wylej to, Abstynent – ryknął – umyj łapska i przynieś coś przezroczystego.
Sytuacja została uratowana, a po drugiej przezroczystej butelce w Komórce doszło do zmiany klimatu. Nowy klimat okazał się bez porównania lepszy, a w miarę, jak spod każdego bojownika coraz dalej wysuwały się nogi, naprężał się w nim język i energicznie nawiązywał do najlepszych tradycji rewolucyjnych. Inaczej mówiąc, przysłówki, przymiotniki, czasowniki, rzeczowniki i inne zaimki, jeden po drugim, okazywały swoją zbyteczność i dawały się zastąpić przez parę zaledwie słów o wspólnym rdzeniu. Parę, ale z gatunku tych, które podrywają masy do ataku na Pałac Zimowy i zmieniają bieg dziejów.

- Teraz albo nigdy – powiedziałam sobie i zapytałam o genezę komisji i przebieg obrad do momentu, kiedy kot Bazyl podprowadził mnie pod drzwi, a przewodniczący Srakuła je otworzył.
Jako pierwszy odpowiedział na mój apel Hak. Widziałam, że do głosu przygotowała się Nadieżda, ale po pierwszych słowach Haka popadła w śmiech tak zaraźliwy, że zaraził się nie tylko Lew Dawidowicz, ale i ona sama. Zarażając siebie samą, im więcej Nadieżda się śmiała, tym śmiała się jeszcze więcej. Śmianie się przy pomocy dzioba łatwe nie jest. Stąd papugi zdolne do śmiechu są rzadkie i drogie.

Jest bardzo ważne, żeby do śmiejącej się papugi nie zbliżać takich przedmiotów jak ołówki i palce. Ostry i niekontrolowanie kłapiący dziób jest w stanie uciąć wszystko przy nasadzie i podobno (ale to już między nami) rozśmieszanie papug jest zabronione na plażach nudystów męskich. A w Cap d'Agde, we Francji, na plaży nudystów homoseksualnych jest nawet wielka różowo-czarna tablica "Chcesz mieć ciągle długi, to nie śmiesz papugi!" (każdy łatwo domyśli się, że nie chodzi o "długi" w sensie niespłaconych kredytów).

Czytelnik zrozumie, że w zaistniałej sytuacji nie mogłam liczyć na uczciwą i precyzyjną relację wydarzeń w wykonaniu Nadieżdy czy emisariusza Zylbersztajnowa. Dla odmiany, opowieści pozostałych członków Komórki tak wplotły się w narrację Haka, że nie potrafiłabym rozpleść serii węzłów, raz szczerych, a raz hańbiących dziewiczość prawdy z cynizmem i rozpasaniem werbalnym. Jedna Amam, z racji skutecznej senności, nie brała udziału w opowieściach, które były nie tylko ewenementem artystycznym, ale stały się kanwą dla filmu dokumentalnego – Rebek filmował każde usta i rejestrował każdy dźwięk. Zapytany, kiedy szeroka publiczność zapozna się z filmem, oświadczył, że "odważny to on jest przeciwko całemu światu, ale nie przeciwko sobie samemu, czyli że wszystko zależy od wyników przyszłych wyborów". A gdyby Centrali przyszło do głowy zablokować publikację filmu z obawy o dekonspirację Komórki, to "nie brak na tym świecie telewizji z pieniędzmi".

Dobrze, ale zapyta Czytelnik, dlaczego dotąd nie przytoczyłam wszystkiego, co usłyszałam, słowo po słowie. Odpowiem następująco: Czytelniku, a czy ty sam, w zgodzie z własnym sumieniem, żoną, dziećmi i proboszczem, przytoczyłbyś opowieść, której pierwsze trzy słowa, autorstwa Haka, brzmiały "Kurwa, ten chuj...", a ostatnie słowo, w interpretacji Rebeka brzmiało "mać" ?  Czyż nie pisałam, wyżej w tym raporcie, o "przezroczystym płynie" i narastającym nawiązywaniu do "najlepszych tradycji rewolucyjnych"? Dodam pośpiesznie, że jeśli tych "najlepszych tradycji rewolucyjnych" nie ujęłam od razu w cudzysłów, to przez nieuwagę, za którą uderzam się w koraliki.
Wiem, prawda ucierpi, ale na nic więcej niż streszczenie Czytelnik mnie nie namówi. Nie zaliczam się do kronikarek raz zdolnych się rozochocić, a potem na zawsze utracić zaufanie Czytelnika i jego estymę.

A było mniej więcej tak: nieletni wnuczek kierującego Centralą Szapirowa (też Szapirow, tyle że nie Lew Mojsiejewicz, a Maciej Przemysław) prowadził handelek zdjęć pornograficznych dziewczyn, jak się okazało - wyłącznie powyżej 80 kg (taki miał gust), a w piwnicy u dziadka ustawił jędnorękiego bandytę. Klientów naganiał mu Sylwester Apolinary Siadkiewicz, przy czym sam był klientem w zakresie fotografii (młodzieńczy gust hazardu czasem nie obejmuje). Stary Szapirow dwukrotnie tuszował sprawę pornografii wagi ciężkiej, ale nie miał pojęcia o piwnicznym kasynie.

Rzecz się wydała za sprawą dzielnicowego pisemka działkowców, które w dodatku wpadło w ręce miejscowej Rady Parafialnej podczas poświęcania mebli do nowej świetlicy. Walki z Parafią Szapirow bał się jak ognia, więc ograniczył się do wymuszenia na Urzędzie Miejskim zgody na wzniesienie na terenach działkowych sklepu z obuwiem i do zatrudnienia jedynego dziennikarza organu działkowców na dobrze płatnym stanowisku kierownika Wydziału Promocji Medialnej. Jednocześnie postanowił przeprowadzić, jak to ujął w znanej Czytelnikowi żółtawej kopercie, "szkolenie Komórki Rewolucyjnej w zakresie prowadzenia komisji przeciwko przeciwnikom politycznym" i przy okazji gówniarza od Siadkiewiczów zniechęcić do wylewności. Nikt z członków komisji nie miał pojęcia o sprawie. Wszyscy natomiast mieli chęć przypodobania się kierownictwu Centrali. Jeden Srakuła został poinstruowany co do sposobu rozegrania klasycznego już tricku pod nazwą "siedmiominutowe dziesięć minut" i spisał się na piątkę. Naturalnie, wobec przecedzenia informacji przez partyjne sitko, nie wszystko dało się przewidzieć i nowe ruchome uzębienie Narwala miało pozostać tego faktu symbolem.

Nadszedł moment, kiedy niecierpliwa fizjologia zaczęła chylić zebranie ku końcowi. Amam została zaniesiona do sypialni już wcześniej, a pozostali jęli chaotycznie drzemać albo domagać się świeżego rosołku. Mikołaj najpierw wyniósł z kuchni swój sok z czarnej rzodkwi i szczawiu, a kiedy z łazienki dobiegł odgłos spuszczanej wody, Rewolucja poleciała zawiadamiać Amam, że może wstawać. Aby za chwilę przybiec z powrotem, ścigana przez różne kapcie, wśród których wyróżniały się Rebekowe, z różowymi puszkami, rozmiar 44.

- Jutro jak zwykle, Nadieżda – podeszłam do klatki.
- Ciao – pierwszy raz w życiu powiedział Lew Dawidowicz.
- Męczący był dzionek – podsumowała papuga. – Niech mi nikt nie wspomina tego Srakuły. Byłabym przez niego parę razy odzyskała mowę.
- A właściwie dlaczego udawałaś niemą?
- Wczoraj przegrałam z Hakiem zakład. Nie wierzyłam, że w ciągu pół godziny zje kilo makaronu z sosem pomidorowym, wypije z płaskiego talerza ...
- Nadia, młodzież popsujesz – ofuknął ją emisariusz. – Ale Hak maładiec, zjazdł, wypił i nie rzygał.
A więc nie chodziło o politykę. Parsknęłam na głos i stwierdziłam rozbawienie dzioba. Tym razem dyskretne i kontrolowane.

- To co, Bazyl, idziemy sprawdzić, co Cycek ma w misce? – zaryzykowałam, z taktem poniżej przeciętnej.
Bazyl umieścił się przed drzwiami, udając, że nie zrozumiał. A za drzwiami, opuszczał się ze mną rytmicznie, ze schodka na schodek i pomyślałam, że trochę go to kosztowało. Bo też czy ktokolwiek widział kota starannie naśladującego kanciasty i szorstki sposób poruszania się dwunogów w botkach na obcasie?
- Zmykaj, Bazyl, bo zimno – powiedziałam w środku podwórza, tam gdzie parę godzin wcześniej miał miejsce pewien spektakl.
A kiedy to sobie uświadomiłam, nadeszło z naprzeciwka jego żywe wspomnienie. Z pochyloną głową, machając torebką, przeszła obok nas Tęgodubska. Tak blisko, że Bazyl musiał uskoczyć.
- Dobry wieczór, pani Tęgodubska – zawołałam, tym razem bez przesadnej dbałości o spółgłoski.
- Dobry wieczór! – dobiegło jednak zza oddalającej się, znanej z silnego głosu lokatorki.
Bazyl otrząsnął się, trochę po psiemu, i porozumiał ze mną wzrokiem.

Moja uwaga na temat zimna, skierowana do kogoś o futrze tak wysokiej jakości, jak futro Bazyla, została bez wątpienia odnotowana. Natomiast ze strony Bazyla dobiegły do mnie dwa telepatyczne komunikaty. Pierwszy - że "to nie jego, a moje okrycie jest niedostosowane do większych chłodów" i drugi - że, "abym mogła rozgrzać się herbatą z cytryną lub szklanką soku z czarnej rzodkwi i szczawiu, w wersji zmodyfikowanej przez Haka, to muszę uprzednio znaleźć się w domu".
Oboje wzięliśmy sobie do serca wzajemne rady.
I wiem, że potem, kiedy już każde z nas znalazło się pod swoim dachem, pomyślało o drugim.
A za siebie nawet gwarantuję.

Władysława