WSBN

Wirtualny Szpital dla Bardzo Nerwowych powstał w roku 2002, na dawnym forum Najwyższego Czasu, a jego pierwszym i ostatnim dyrektorem został legendarny, całkowicie wirtualny dr Fciak. Na co dzień szpitalem i personelem zarządza Siostra Przełożona. W skład stałego personelu wchodzi pielęgniarz Świstak (pomaga mu żona, znana bardziej jako Świstula, oraz woźny Raciwiłł.
Dalej...

21 grudnia 2010

Światłość ze światłości

Ile rzeczy miało się spełnić po tym dniu, kiedy posłuszna Bogu dziewczyna Maria urodziła Jezusa.

Światłość ze światłości.
Syna Bożego zrodzonego przed wszystkimi wiekami.
Który stał się człowiekiem.


*


Życzę wszystkim bardzo szczęśliwego nowego Roku 2011.

2 grudnia 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (181), 2 grudnia 2010


Opowieść starszego pana i wspomnienie "czarnej wdowy"

 

Zszedł do nas emeryt Dyga z nieodpartą potrzebą zwierzenia się. Mówię "zszedł", bo starszy pan mieszka tuż nad Hilarią d. Eugenią Brodawką, a p.Hilaria zaraz nad nami.

Tak jak o niej, wdowie po adiunkcie, dr. Brodawce - z racji jej hipotetycznie śmiertelnych wobec niego wymagań uczuciowych - mówi się w kamienicy "czarna wdowa", tak do pana Dygi, z przyczyn dla odmiany zupełnie błahych, przylgnęło przezwisko Dziadyga.
Wymyślił je synalek dozorcy, Sylwester Apolinary Siadkiewicz, a poszło mu o rodzaj tiku słownego, jaki wstrząsa językiem emeryta przy każdej rozmowie. Ma on zwyczaj powoływać się na swój dorobek reprodukcyjny i moralny przy użyciu formuły "O mnie, proszę szanownego pana, o przepraszam - proszę dobrodziejki, proboszcz zawsze mówił: oto parafianin, jakich nam trzeba - wzorowy mąż, ojciec i dziadek Dyga". No i gówniarz od Siadkiewiczów to dyganie usłyszał.


Przejdźmy teraz do samej opowieści, która niestety żadnego rewolucyjnego serca nie skruszyła, jeśli nie liczyć Nadieżdy i emisariusza Zylbersztajnowa, do których (niech to zostanie między nami) przymiotnik "rewolucyjny" przylegał coraz słabiej. Co zresztą papudze było kompletnie obojętne; za to - gdyby się wydało - mogłoby nieprzyjemnie zaważyć na wynagrodzeniu, a nawet życiu Lwa Dawidowicza. Wprawdzie gwarancja jego długowieczności, a mam na myśli pewne tajemnicze dossiers, spoczywała nie na jakimś tam dysku, więcej czy mniej twardym, ale w sejfie któregoś z egzotycznych banków, i nawet instytucja WikiLeaks prędzej połamałaby sobie zęby niż złamałaby klucz do emisariuszowych sekretów, ale kontrwywiad w nowojorskiej Centrali Central tak podobno schamiał, że każdego podejrzanego wykreśla z listy żywych bez sprawdzania tożsamości. Dla pewności - z całym otoczeniem, nie zapominając o akwarium.

Dosyć teraz dygresji, której jedynym zadaniem miała być redukcja listy faktycznych rewolucjonistów o dwa nazwiska, i od nowa wskakuję w opowieść, która udaje, że się nie niecierpliwi.

Jeśli wierzyć dziadkowi Dydze, to opuścił się on był tego ranka na lodowaty i zaśnieżony poziom zero, z silnym postanowieniem zakupu prezentów dla wnuków. Ledwie jednak wystawił laskę na ulicę, o mało co nie został przejechany przez parkujący samochód. Kierowca zaczął gadać do komórki i nie tylko nie przerwał, ale nawet "jakby nie widział" machającego rękami i nogami emeryta. A później, już na chodniku, starszy pan został wielokrotnie zmuszony do "stopu" - to przed nadbiegającymi z prawa i lewa podfruwajkami, to przed cofającą się koparką gąsienicową, to przed licznymi choinkami na dwóch nogach, to w końcu przed pudlem w szkockim płaszczyku i krukiem, który mu przeciął drogę na piechotę i bez pośpiechu.

- I wtedy, kochani państwo, ja, mąż, ojciec i dziadek Dyga, pomyślałem, że mnie już nie ma - tak przedstawił podsumowanie swoich przygód emeryt.

Po czym - jeśli mu w dalszym ciągu wierzyć - starszy pan jął testować wszystko, na co się natknął - ludzi, zwierzęta i samochody osobowe oraz dostawcze. Wynik testu miał jednoznacznie wypaść na niekorzyść dziadkowego istnienia. Tymczasem emeryt krzyczał, wystawiał na mróz język, a nawet, z rozpaczy, siusiaka - wszystko na nic. Nie zainteresował się nim nikt. Nawet - kiedy przechodził pod wiaduktem - jakieś zziębnięte ptaszysko, prawdopodobnie gołąb, wysłało mu ciepły ładunek na gałkę laski, a nie - jak by dziadek w ramach testu pragnął - na rękaw.

W tym miejscu relacji dziadek Dyga przyjął wyraz twarzy, który wzruszyłby krokodyla nilowego. Gada może by i z drzemki wytrącił, ale na zahartowaną w antyfaszystowskiej walce rewolucję trzeba było znacznie więcejJedyną reakcją popisał się Hak, kiedy mu się teatralnym szeptem wyrwało "Ale Dziadyga p...".

Nie łatwo jest kobiecie cytować wypowiedzi rewolucjonistów w całej ich oryginalnej krasie, ale że - kiedy z rąk dr. Fciaka przyjmowałam nominację na kronikarkę rewolucji - nie protestowałam, więc nie mogę się uchylać przed literackimi fotografiami dialogów. Szept Haka, z kilkoma recenzjami, brzmiał więc:
- Ale Dziadyga pierdoli.
- Cham jeden - skwitowała wypowiedź papuga Nadieżda.
- Fakt, salonowe to nie było - zgodziła się z ptakiem agentka wywiadu M., Amam.
- Co, co? - zainteresował się emeryt.
I natychmiast wznowił opowiadanie, bo bardzo nie lubił sam sobie przerywać.
- Pan się streszcza! - ledwie zdążył sucho nakazać Libero.
- I wtedy, proszę szanownych zebranych - przeszedł do rzutu na taśmę starszy pan - uznałem, że skoro mnie nie ma, to znaczy, że nie mam ciała i że mogę wkopać się w ziemię, unieść się nad ślizgawicę, albo … dlaczego nie … wejść do sklepu przez szybę wystawową.
- I co, pewnie się udało? - zaszydził Jojo.
- Jak najbardziej - odpowiedział pan Dyga. - Założyli mi potem w szpitalu Św. Jacka Kuronia po dwa szwy na każde oko i tak oto odnalazłem swoje siedemdziesiąt trzy kilo. Obecnie każdy mnie na ulicy widzi i ustępuje.
- Może dlatego - zamyśliła się na głos Amam - że pan ma teraz taki kaprawy wygląd, a ludzie tego nie lubią.
- Zwłaszcza, jak idą jeść - dodała po chwili.
- Szanowny pan nie odmówi kieliszeczka? - zgalwanizował Mikołaja emisariusz.
- Tego mąż, ojciec i dziadek Dyga nigdy nie odmawia - otworzył usta i przechylił głowę do tyłu emeryt.
- Wlejcie mu ze dwa - zalecił Lew Dawidowicz.
- Zakąszę na klatce - porwał plaster salcesonu pan Dyga.
I przyśpieszył w kierunku drzwi z niespodziewanym impetem. Jakby mu zależało na następnych szwach.

- Pora iść na obiad - obejrzał zegarek Libero.
- Wiem, że macie kantynę w Waikiki - rozległ się nagle od strony drzwi głos dziadka Dygi.
Dziwne Zamek w drzwiach został za emerytem starannie przekręcony.
W Komórce zrobiło się zimno.
- Grzać przestali? - porwał się z krzesła i sparzył ręce na kaloryferze Jojo.
- Lepiej chodźmy jeść bez aperitifu - zakomenderował emisariusz Zylbersztajnow.
- To co? - zawiesił butelkę Mikołaj - Leję, czy chowam?
- Jak się wylejesz, to schowaj - poinstruował go Hak.
Nikomu nie było do śmiechu

- Weźcie mnie dzisiaj ze sobą - odezwała się nagle Nadieżda. - To co, że mróz!
- Narzucimy ci kocyk na klatkę - zajęłam się logistyką.
- Hak cię poniesie - obiecał Lew Dawidowicz.
- Znowu kurwa ja?

Elementy rutyny wracały, ale równowaga wyraźnie sie wahała.
- Kto przejdzie pierwszy? - zatrzymała się przed drzwiami Amam.
- Rebek przejdzie - zaryzykował pogląd emisariusz. - On w duchy nie wierzy.
- Wierzę jak najbardziej - cofnął się do sypialni Rebek. - Żenada, byłbym wyszedł w rannych pantoflach.
- Ja pójdę pierwsza - zadecydowała Nadieżda. Głosem, który, zanim opuścił dziób, wykonał parę głuchych wibracji.
- Od kiedy, kurwa, klatka ma łapy - wściekł się Hak. - A ja pierwszy nie pójdę, bo mam lumbago.
- Idź Jajo - zarządził Lew Dawidowicz. - Sąsiad nazywa się nie Dybuk tylko Dyga.
- A ja nie Jajo, tylko Jojo. A nie pójdę pierwszy na znak protestu przeciw faszyzmowi, który i tu wtargnął - szarpnął się na emisariuszowej smyczy Jojo.
- Pójdziesz, pójdziesz - zapewnił Lew Dawidowicz i przystawił go do framugi. Tak raczej na płask.

Kiedy Lew Dawidowicz przekręcił starannie wszystkie cztery klucze, nagle z wnętrza Komórki dał się słyszeć krzyk i śmiech emeryta Dygi.
- A o mnie zapomnieliście? A ja się może boję ciemności. Ahaha, hahaha, huhuhu, hihihi.... uuuuuuuuuuuuu...

Najszybciej zbiegała po schodach Amam. Ja schodziłam zaraz za Hakiem, który wyjękiwał różne wyrazy, których nie zapamiętałam, tak byłam zajęta drapowaniem kocyka na klatce. Jako ostatni dostojnie opuszczał się Bazyl. Z wyrazem pyszczka, który cynicznie naruszał prawa autorskiego Lewisa Carolla do "uśmiechu kota".

Na miejscu, w Waikiki, nikt do tematu dziadka Dygi nie wracał. A kiedy dał się przez okno widzieć przechodzący ulicą inny znany Czytelnikowi emeryt, niejaki Wigorek, i Hak burknął "kolejny dziadyga", to komplet oczu przekłuł mu wargi. Aż musiał przyłożyć rękę do ust. Jak plaster.

*
Reszta dnia potoczyła się nijako i mogę w podsumowaniu powiedzieć, że - z punktu widzenia działalności rewolucyjnej - dzień sukcesem nie był.
Kiedy zaś pod wieczór szłam do siebie, myślałam o roli podobnych wydarzeń w historii rewolucji. Nie doszłam w swoich rozważaniach do niczego konkretnego - tym bardziej więc postanowiłam nie tylko pozostawić temat bez wniosków, ale nawet skończyć raport "przed czasem".
Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że miało być dzisiaj o młodych "antyfaszystach", a było o przechodzącym przez zamknięte drzwi pewnym starszym panu.

Ale uwaga, bywają dziadygi znacznie groźniejsze i niejeden z nich manipuluje antyfaszystami.
Tymi przed trzydziestką, tymi w pasiakach, tymi w maskach...
 



28 października 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (180), 28 października 2010

 

Precz od dzieci

(i od dorosłych)

Są dni, kiedy kronikarce rewolucji nie jest łatwo. Czasami takie dni nadlatują w serii i nie chcą dać się odpędzić. Uparte jak sępy.
Był moment, kiedy pisząc to zdanie, chciałam zwiększyć kontrast i sprowadzić na rozedrgane rewolucyjne ciało kruki. Bo kruki, w odróżnieniu od sępów, są porządnie czarne. Zdałam sobie jednak sprawę, że kruki są płochliwe i dają się spędzić byle machnięciem rękawiczki. Zniechęcić sępy jest o wiele trudniej. Zastosowanie kruków zamieniłoby więc całą moją metaforę w ruinę, i to zanim jeszcze zostałaby oddana do użytku. Naturalnie, istnieje przysłowie "Tam się orłowie zlatują, gdzie ścierwa czują" i ja dobrze to przysłowie znam, ale orłów do roli ścierwników nie sprowadzę. Za nic! Nawet na torturach. A już na pewno nie w ciągu pierwszej godziny na stołku barowym w Waikiki.

A te dni ?...
Chyba tylko jeże mogłyby mnie zrozumieć. Jeże europejskie, jak większość jeżowatych, potrafią wspinać się i pływać, a kiedy wspinają się i pływają - żrą co popadnie: ślimaki, dżdżownice, jaja ptaków, małe ssaki i płazy. Wyobraźmy sobie teraz, że taki wysportowany jeż trafia wyłącznie na małe owady. Jasne że przeżyje, ale czy kiedy tak sobie siądzie przy wieczornym ognisku, nie westchnie nad sobą i nie pomyśli o mnie współczująco ?
Jak skupić się na jednym temacie, kiedy zleciało się ich za dużo? Kto urodził się za komuny wie, że ilość przechodzi w byle jakość. Jak wybrać taki byle jaki, kiedy z niego tylko kamyczek w mozaice rewolucji. Kolorek ma różny od sąsiada, ale trzeba się nieźle oddalić, żeby jakiś sens złapać.

Co innego, gdyby chlapnęło krwią !!!
Gdyby na mozaikę spadł ołów, a za nim dubeltówka...
Gdyby słońce tak przygrzało, że cała mozaika chaotycznie uciekłaby pod drzewo o grubych liściach...

Gdyby za rozumem pogonił w świat poseł Palikot... gdyby wstąpiła do zakonu Sióstr Kamedułek posłanka Senyszyn... gdyby zrezygnowała z wizji prof. Środa... gdyby dały się ochrzcić nowojorskie banki...

Przychodzi któregoś dnia nieletni Sylwester Apolinary, znany jako "gówniarz od Siadkiewiczów", odkłada puszkę po piwie, ustawia komórkę na video i namawia Nadieżdę do tańca na rurze. Papuga czuje pismo dziobem, więc strzela w niego pestką słonecznika, ale Siadkiewicz junior upiera się i precyzuje, że chodzi mu o taniec bez stanika. "Od dołu też trochę ptaszka rozdmuchamy i będzie", powiada.
Wezwany dozorca narusza pasem prawo unijne, ale akceptuje ofertę "czegoś na uspokojenie" i oto mijają już dwie godziny, jak się uspokaja, podczas gdy synalek śpi za kanapą.  W końcu, obudzony przez matkę, Sylwester Apolinary wygina w kierunku ojca łokieć i z okrzykiem "Tu się poci kwiat paproci" przepycha się przez drzwi na klatkę schodową.

Czy takie wydarzenie ma w ogóle charakter rewolucyjny? Pozornie nie, ale tylko pozornie. Bo zwycięstwo widać - napracowała się nad nim współczesna szkoła, telewizja i producenci komórek. Jeśli polatamy balonem ponad rewolucyjną mozaiką, to zobaczymy miliony podobnych gówniarzowi elementów i dopiero wtedy zdamy sobie sprawę z tysięcy kilometrów kwadratowych lewicowego sukcesu.
Postanowiłam poczekać z raportem aż coś się naprawdę wydarzy, gdy pewna czarna dziura od nowa wypełniła się energią.

- Ale po kolei - jak na plaży w Tajlandii powiedział barman do wycieczki emerytów poselskich.

Coś mnie dzisiaj wprost niosło do Komórki i zatrzymałam się przed drzwiami, aby złapać oddech.
- Głupota to przywilej. Idiota może pleść byle co, a mądremu nie wypada - usłyszałam papugę Nadieżdę.
- Cześć Nadia! - zasygnalizowałam obecność. - Co znowu Palikot powiedział ?
- Nadiusza rzuca dzisiaj aforyzmami - uprzedził mnie Lew Dawidowicz.
- A emisariusz Zylbersztajnow wykazuje dzisiaj odchylenie nacjonalistyczno-moherowe - zanotował na głos Jojo.
- A Jajo wykaże za chwilę odchylenie szczękowe, najpierw w lewo, a potem jeszcze raz w lewo - przejął czarny notes Lew Dawidowicz i wyrwał z niego przypadkową kartkę. Trochę na wiwat.

Było wcześnie rano i lokal rewolucyjny zaludniał się. Wszystko było pochmurne i nawet z balkonu nie dałoby się ustalić stron świata według słońca.
W kolejce do łazienki ziewała agentka wywiadu M. Amam, a za drzwiami, z kresowym akcentem, wydzierał się Hak, piewca Pierwszej Konnej i bolszewickiej organizacji humanitarnej znanej pod nazwą CzeKa:

Taki bliźni
niech się wśliźni
tam, gdzie żółto
mam w bieliźni.
- Hak spił się wieczorem i ktoś mu włączył telewizję katolicką - bąknął Libero. - Teraz nadużywa słowa "bliźni".
- Ja mu włączyłem - podjął się wyjaśnień Rebek. - Bydlę schlało się, zżarło oba pęta koszernej kiełbasy, a na koniec odgryzło mi puszek z lewego kapcia. Gdzie jak gdzie, ale w telewizji TRWAM drugie przykazanie "Nie czyń bliźniakowi, co tobie niemiło" musi czasem występować.
- Rebek - napomniała go klatka - Powinno być "nie czyń bliźniemu, co tobie niemiło", a poza tym, nie chodzi o drugie przykazanie, tylko o powiedzonko.
- A jak ci zależy na zemście - buchnął gorącem z drzwi łazienki Hak - to możesz mi odgryźć mój puszek.
- Trzeba było z tym pomysłem przyleźć trzydzieści lat temu - warknął Rebek. - Nalej coś nalewkowy dla dezynfekcji wyobraźni.

- Banał - powie Czytelnik.
- Rutyna - odetnę się.

W tym momencie silnie zadzwoniło. Do drzwi i telefonem.
- Otwierać czy podnosić ? - poprawił na sobie płaszcz kąpielowy Hak.
- Paszoł! - wyrwał mu z ręki telefon emisariusz Zylbersztajnow.
- To do mnie - wrzasnął od wejścia damski kurdupel w czarnym płaszczu.
- Gówno prawda - mruknął niesłyszalnie Lew Dawidowicz i przeniósł słuchawkę nad głową lektorki Puffel.
- Słucham uprzejmie z najwyższą uwagą - przywarł do niej ustami redaktor Sobakiewicz.

Czytelnik pamięta:
Redaktor Sobakiewicz - Gazeta Wyborcza, Fundacja Batorego, Fundacja Schumana, Fundacja Praw Człowieka i Tygodnik Powszechny.
Lektorka Puffel - feministka, partnerka dyrektorki gabinetu Cwajfogel z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ostatnio działaczka w Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, w Stowarzyszeniu na rzecz Państwa Neutralnego Światopoglądowo Neutrum i w Ruchu Poparcia Palikota.
- Szapirow z Centrali - poinformował nas na boku emisariusz. - Będą się brać za Kościół .
- Co tak sucho u was, Silberstein - porozpinała się Puffel.
- Zilbersteen - poprawił ją Sobakiewicz.
- Zylbersztajnow - splunęła pestką na kurduplowy płaszcz Nadieżda. - Jego prawosławna mamusia, a Tierieszkowa jej było, tak zawsze wymawiała. I tak stoi w paszporcie.
- No więc sucho tu u was, Zylbersztajn - wróciła do tematu lektorka.
- Alkoholizm zwalczamy - odpowiedział emisariusz. - Co nie, Hak?
- Zwalczamy, kurwa - wywalił oczy z orbit i potwierdził pytany.
Po czym zawył "co mi w grobie po wątrobie ?".
- Co mi w czym? - zaciekawił się redaktor.
- Co mi w grobie? - podpowiedziała papuga. - Zaśpiewajmy dla czcigodnych gości tę naszą pieśń abstynencką - zachęciła. - Zapomnijmy na chwilę o rasizmie, seksizmie, homofobii i antysemityzmie.

Wciąż pytanie stawiam sobie:
Co mi w grobie po wątrobie ?
- zaczął Hak, kładąc na piersiach lektorki ciężkie spojrzenie.
- Nie gapcie się, Hak - podskoczyła Puffel. - Orła Białego jeszcze nie dali.
- Ale dadzą - zapewniła klatka. - Jak dwa razy trzysta trzydzieści trzy.

Podobno moje kroniki są za długie - całą pieśń więc przytoczę przy okazji.
Ostatnia zwrotka brzmiała:
Gdy się w męce trzęsą ręce
gdy drżą zęby w środku gęby,
braki w mowie, hałas w głowie -
kto usłyszy, kto się dowie,

że pytanie stawiam sobie:
Co mi w grobie po wątrobie ?

A kiedy ucichła, wywiązała się intensywna cisza. I trzeba było czekać reakcji lektorki, żeby się dała niechętnie przerwać.

- To co, Sobak, nic tu po nas - posypała drobnym smutkiem swój apel Puffel.- Towarzyszka lektorka o czymś zapomniała - nie ruszył się z krzesła redaktor.
- Tak tu sucho...
- Herbatki może - zatroskała się Nadieżda.
- Herbatki - poluzowała krawat Puffel. - Niech sobie wrona z tej herbatki zrobi lewatywę.
- Żartowaliśmy, towarzyszko - rozładował atmosferę Lew Dawidowicz. - Rusz organizm, Abstynent.
Lektorka wyciągnęła bluzkę ze spodni i jęła wycierać poczerwieniały dekolt.
- Dla wszystkich kiełbasa - zaczął nalewkowy - dla Amam chałka, a dla pani lektorki słone paluszki.
- Słone co?
- Mieliśmy koszerną kiełbasę, ale towarzysz Hak ją pożarł - otworzył notes Jojo.
- Bo świńska się skończyła przed czasem.
- Niech sobie ten, no, Mikołajew, wsadzi te paluszki tam, gdzie wrona lewatywę - wrzasnęła Puffel.
- No to je wsadź, Mikołajew - podniosła głos papuga - tam gdzie ja wleję lewatywę. Tylko jej pysk przytrzymaj, żeby nie ugryzła.
Mikołaj zawahał się.

- A co tam w B'nai Brith ? - spróbował obniżyć temperaturę emisariusz.
- Bruksela weźmie się za wasz Kościół.
- Od czego zacznie? - zatarł ręce Jojo.
- Od szkół katolickich pewnie - szepnęła Nadieżda.
- Od szkół katolickich - obwieściła lektorka. - I od prywatnych. Po to je kupujemy.
- A co ma Bruksela do naszych szkół katolickich? - burknęła papuga.
- Nic, ale tylko na razie.

- Obawiam się - ugotował głos na miękko Sobakiewicz - to znaczy, chciałem powiedzieć, hmm, że w szkołach zacznie się od krzyży. Mają być zdejmowane.
- Z szyi ? - zapytał Lew Dawidowicz.
- Na razie ze ścian - przystawiła do dokumentu łuszczący się lakier Puffel. - Nasi biznesmeni kupili sobie szkołę na Saturnie...
- … szkołę "Salwator" - poprawił redaktor. - W Krakowie.
- … gdzie - kontynowała lektorka - będą miały miejsce intensywne ćwiczenia w zakresie tolerancji stosowanej. Tak oto mamy w Krakowie przyczółek wolności. Razem z Wawelem, Tygodnikiem Powszechnym i kościołem na Zapałce.
- Na Skałce, na litość bbbb... Baracka Obamy - jął przejęzyczać się Sobakiewicz.
- Ja na Skałce z różnymi maczo pochować się nie dam - nie dała się zbić z nóg lektorka. - A wracając do ad rem, to doszło do tego, że biskupi wtrącają się do szkół katolickich, w związku z czym Reding...
- Reding? - wytrzeszczył oczy w przeszłość emisariusz. - Otis Redding, ten śpiewak soul ? Przecież on umarł jeszcze w sześćdziesiątym siódmym.
- Boże, jak on śpiewał swoje Sitting On The Dock Of The Bay - poskładała skrzydła Nadieżda. - Same mi się rozłożyły - wyjaśniła usprawiedliwiająco. Pióra na mnie cierpną, kiedy pomyślę.
- Opis Reding? Jaki opis? - zdumiała się Puffel. - Opis tej Reding, ze zdjęciem, znajdziecie w Wikipedii. - Zresztą macie, ... to jest Viviane Reding, komisarz europejska do spraw sprawiedliwości, praw podstawowych i obywatelsko...obywatelskowywatości.



- Piękna! - zachwycił się Jojo.
- Ohyda - zatrzęsło się w Rebku.
- Nie mają tam w Brukseli czegoś bardziej, kurwa, dla oka? - odezwał się Hak z podzielaną przez Libero pretensją.
- Klub dżentelmenów tutaj! - zachrzęściła lektorka. - Może to zdjęcie bardziej się wam spodoba:


- No, mnie bardziej się podobało pierwsze - ocenił Rebek. - W ciemności bym ją filmował. Gruby bóbr z tyłu i ze dwie żyrafy z przodu.
- Dziwię się towarzyszowi reżyserowi - obruszyła się lektorka. - Przecież nie byłoby jej widać.
- To z powodu ciemności - włączyła się papuga Nadieżda. - Reżyser Rebek jest bez winy. Czyż nie uprzedził, że filmowałby ją po ciemku.
- Ja bym nawet po ciemku nie chciał - zaczął rozglądać się za czymś do picia Hak.
- Sobak, czego oni tutaj się nażarli - rozkrzyczała się lektorka. - Przecież Viviane jest przeciwko biskupom i szkole katolickiej!

- Jak tak się dobrze przyjrzeć obu zdjęciom - od nowa przyjrzał się zdjęciom Rebek - to tak piękną kobietę filmowałbym na tle błękitniejących w różowym słońcu gór. Mogłaby być półnaga, jak moja matka w noc poślubną. Ubrałbym ją w tę nagość z Jean-Paulem Gaultier. Na dole tiul, nogi w butach wojskowych, potem nic, a we włosach pióra, kurze i strusie na przemian...
- Wciąż piękna - przetarł okulary Jojo.
- Żeby ją, to my z Budionnym musielibyśmy się najpierw napić - podtrzymał wątpliwości Hak.
- Za pieniądze ksiądz się modli, za pieniądze lud się podli, za pieniądze chłopu staje, no i sędzia wyrok daje - mamrotał z pamięci nagle podekscytowany Libero.
- I nie będzie Radziszewska pluć nam w twarz z biskupami - triumfowała Puffel. - Radziszewskiej się wydaje, że jak nauczycielka jest zadeklarowaną lesbijką, to szkoła katolicka może jej do uczenia nie wziąć.
- To Michael Cashmann z Grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów na Radziszewską naskarżył. I Raül Romev z Grupy Zielonych i Wolnego Przymierza Europejskiego - podał do wiadomości Sobakiewicz.
- To nie przypadkiem ten Cashmann, którego podrapał Bazyl ? - udał pytanie Lew Dawidowicz.
- Ten, co go podrapał Bazyl, to był Chujman - udała odpowiedź Nadieżda.
- Chajman, proszę ptaka - skorygował Jojo.
- Chaj z nim! - podsumował Hak, który od minuty rozglądał się za podczaszym Mikołajem.
- No dobrze - chrząknął emisariusz Zylbersztajnow. - A czy komisarz europejska do spraw sprawiedliwości, praw podstawowych i obywatelsko...obywatelskowywatości może coś szkołom katolickim i biskupom nakazać, czy też …
- ...czy też może im naskoczyć - dokończył nie przysłuchujący się zbytnio szkoleniu Hak.

Wyjaśnienia podjął się redaktor Sobakiewicz.
- To jest tak, proszę państwa, że opinia Reding znaczenia prawnego nie ma, ale pokazuje jak silne jest lobby sodomitów, verzeihen Sie bitte, lobby homoseksualne. A ci jak się uprą, to niejedno kolano w Europie i na świecie się zegnie. To jest, proszę państwa, proces. Kiedy każda kropla drąży skałę.
- Weźmy konkretnie kota Bazyla - wyskoczyła z przykładem papuga. - Jeśli by Bazyl stale oddawał mocz na Giewont, ciągle w tym samym miejscu, to powstałby tunel i my, jadąc to Chorwacji, moglibyśmy oszczędzić na wycieraczkach.
- O to to - potwierdziła w zamyśleniu Puffel. - Tak właśnie by było.

Jak po każdym szkoleniu wywiązała się następnie dyskusja, poprzedzona przyjęciem. Po godzinie wymiany poglądów, przy niepełnym, ze względu na tłok w łazience quorum, uchwalono, że w związku z wyczerpaniem się zapasu Stolicznej mrożonej, Stoliczna niemrożona ujdzie równie dobrze, "a może nawet lepiej".

Jako pierwszy zabrał głos Hak i zaproponował, żeby Rebeka ubrać w różowy garnitur, półprzezroczysty na piersiach, i skierować do jakiegoś Archidiecezjalnego Męskiego Liceum z internatem na wychowawcę.
- A jak katabasy odmówią - ucieszył się Jojo - to my zadzwonimy do Cashmanna i Romeva, żeby wzięli Reding za dupę.
- Ciekawe, skąd wiesz - polał go octem Rebek - że Cashmanna i Romeva cechuje takie bezguście.
- To niech będzie - poprawił Joja Hak - że Cashmann weźmie za dupę Romeva, a Romev wystąpi do Reding na piśmie.
- Ja proponuję wprowadzić takie antydyskryminacyjne prawo unijne - odezwała się Amam - żeby w każdym zakonie żeńskim była połowa mężczyzn.
- I na odwrót - zgodził się Hak - żeby w każdym zakonie męskim połowa zakonników nosiła miseczki "D".
- Co on pierdoli? - wyrwało się emisariuszowi. - Nalej mu, Abstynent, żeby spadł pod stół.
- Jak Buzka zastąpi Martin Schulz - odstawił szklankę Jojo - to trzeba wprowadzić takie prawo unijne, żeby w każdym społeczeństwie europejskim było co najmniej 51 procent Żydów. Dopiero to skutecznie zapobiegnie antysemityzmowi.
- Każde społeczeństwo powinno się składać - wystąpiła z projektem prorodzinnym lektorka Puffel - w połowie z lesbijek i w połowie z gejów.
- A ile powinno być wśród gejów Romów - wystapiła z interpelacją papuga.
- Tyle, ile Romów wśród lesbijek - odpowiedziała Puffel po dłuższym namyśle. - Żeby było równo.

Zauważyłam, że kot Bazyl wskoczył na parapet i zaczął pulsować. Uznałam paprotkę za zagrożoną.
- Wstrzymaj się, Bazyl - poprosiłam telepatycznie i porwałam za palto.
- Zapomniałaś szalika - zawołała za mną Nadieżda.
- I rękawiczek - wysłał mi perskie oko Lew Dawidowicz.

- Dziękuję, Bazyl - przetransmitowałam kotu na dole.
W klatce schodowej naprzeciwko ukazał się i zniknął czarny kapelusz.
- Co ja Chajmanowi zrobiłam, że się chowa przede mną? - pomyślałam automatycznie.
- Chyba przede mną, arogantko - sprowadził mnie na ziemię Bazyl.
Uczucie, jakie na mnie spłynęło, nazwałabym "wesołym wstydem". Kot zatrzymał się i popatrzył na mnie z przekręconą głową, jakby chciał coś naprawić.
- Myślisz, Władziu - popisał się głupim dla równowagi pytaniem - że ja naprawdę mógłbym ten tunel pod Giewontem … wyszcz … wyrzeźbić?
- Do jutra, Bazyl - nadałam.
- Jeśli zdrowie pozwoli - zażartował sponad wąsów.
- A pani Władzia, to z kotem rozmawia? - usłyszałam z tyłu emeryta Wigorka.
- A pan Wigorek to w pełnej formie! - sprawiłam mu przyjemność.
- Pani Władziu, trzeba mnie było widzieć pięć lat temu.
- Do widzenia! - powtórzył Bazyl i potruchtał w kierunku dozorcówki.

Musiał to Bazylowe "do widzenia" usłyszeć i Wigorek. Bo nagle zamienił się w żonę Lota i nie zmiękł, zanim nie przecięłam podwórka.
Dalej nie wiem, bo zanurzyłam się w jesienny chłód.
Jeszcze nie czarny. Wciąż żółto-zielony i czerwono-żółty.

Władysława

1 października 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (179), 1 października 2010

 
 
Błahe wydarzenie


Jeszcze nie zdarzyło się, żeby dozorca Siadkiewicz wtargnął do Komórki Rewolucyjnej bez pukania. Nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że mógłby.

Tymczasem rano, około jedenastej, kiedy pierwsi senni rewolucjoniści wypytywali Mikołaja o sok ogórkowo-pietruszkowy, gospodarz domu wepchnął do pokoju lokatorkę z II piętra, Izabelę Tęgodubską, oraz siebie samego. Z kotem Bazylem przy piersi.
- Najniższe uszanowanie pani Papuzieńce - wysłał depeszę powitalną. - I pani Władzi najniższe jak wyżej. A pani Amam, to ma.... coś jak moja Mania - skomplementował profil boczny przeciągającej się w drzwiach łazienki agentki wywiadu M.
- Abstynent, skocz po coś na apetyt! - spolaryzował Mikołaja Lew Dawidowicz.
Emisariusz był już pod krawatem i dopinał pośpiesznie dolną część garnituru.
- "Coś, jak moja Mania" - przedrzeźniła dozorcę Tęgodupska. - Tym chłopom, to jedno na myśli! Co nie, Lewek?
- Jedno! - potwierdził Lew Dawidowicz i na 20 sekund ulokował usta na jej przenośnej wystawie pierścionków.
- Podskoczysz, Lewek - podążyła dłonią za oddalającymi się wargami Tęgodubska - jak się dowiesz, z czym nasz drogi cieć przychodzi.
- Niech ktoś kopnie w drzwi sra... toalety - wychylił głowę z sypialni Libero - bo to bydlę nas skompromituje.
Uwaga była na czasie, bo nie zdający sobie sprawy z wizyty Hak śpiewał radosne sprośności, jakby odniósł za drzwiami jakiś szczególny sukces.
- Na kiełbaskę nie splunę - pochwalił zakąskę dozorca. - A pani Izabela, to nie powiem. Duszkiem potrafi.
- Czy nie masz wrażenia, Lewek - przyjrzała się kryształowi pod światło lokatorka - że ten napój ktoś ochrzcił.
- Job jego mać - wypił i wpatrzył się w Haka Lew Dawidowicz.
Hak skulił się, ale uwaga wszystkich spoczęła na Rebeku, który nadpłynął jak wielka kolorowa plama. Jeszcze z pędzlem impresjonisty pośrodku.
- Śnił mi się jakiś stary, szczerbaty bóbr - opadł na sofę, wyciągając spod różowego peniuaru nogi zakończone kapciami o puszkach w kolorze okrycia. - Bożesz ty mój, jaki ohydny. Pewnie samica.
- Z wąsami? - zapytał Siadkiewicz.
- Siwiejącymi na żółto.
- Chajman! - chwycił się za Tęgodubską dozorca - Dwóch takich nie ma!
- Wypisz, wymaluj - wyszarpnęła ramię lokatorka.


Wypada wyjaśnić Czytelnikowi, o kogo chodziło. Tym bardziej, że Siadkiewicz porwał się, pobiegł na balkon i ryknął w kierunku podwórka "Chujman!". A potem wypił trzy razy z rzędu. Ostatnie dwa - z kieliszków sąsiadów. Mimo protestów.


- Ale, po kolei - jak mruknął znający dziesięć języków poseł Iwiński, decydując się w Peru na flirt z czarnoskórą turystką o skośnych oczach, blond włosach i czerwoną kropką w środku czoła.


Śpiewająca głębokim altem, ocierającym się o tenor liryczny, a po byle zakrapianym święcie - o tenor dramatyczny i baryton, Izabela Klementyna Rachela z Rokamienieckich Tęgodubska była nie tylko podporą i dumą chóru parafialnego, ale również pulsującym życiem archiwum okolicy. Pełniła tę funkcję od czasu, jak banderowcy zmusili ją do porzucenia majątku, a komunistyczny rząd zlekceważył jej trzecie imię i nie zagwarantował mieszkania w lepszej dzielnicy.


Otóż, według lokatorki, ojciec Jakuba Chajmana, zameldowanego w luksusowym mieszkaniu na parterze, o jednym pokoju i ciemnej kuchni, do czasu wybuchu II wojny światowej nazywał się Chojakis i był właścicielem połowy kamienic przy jednej z tych ulic, o których liczne pomniki nie pozwalają ani zapomnieć ani sobie uczciwie przypomnieć. Miał odziedziczony po greckich przodkach nos. Na tyle wydatny, że w interesach pomagał i na tyle dyskretny, że nie zaszkodził w podpisaniu folkslisty. Jak stary Chojakis doszedł do papierów na nazwisko Heumann, jest w naszej historii bez znaczenia, bo od lat gryzie on ziemię pod nazwiskiem oryginalnym. Zanim jednak Heumann przeniósł się na Bródno, został wyzwolony z obozu, do którego wpakowali go Niemcy za produkcję samogonu i handel walutą. Bolszewicy uwierzyli w jego nowe, przewidujące nazwisko Chajman, a kwalifikacja ta przetrwała aż do stycznia '68, kiedy to przekazany genetycznie grecki nos kazał jego synowi przeprowadzić korektę i przekształcić się administracyjnie w Chojmańskiego.
Gdyby grecki nos zawiesił w tym momencie swoją działalność - dozorca nie musiałby wbiegać piechotą na "wysokie piętro" i sapać w Bazylowe futerko.
Niestety, po Okrągłym Stole, Jakub Chojmański - powołując się na marcowe prześladowania - nie tylko powrócił do nazwiska Chajman, ale nakazał wymawiać swoje imię, nie wiadomo dlaczego - Kuba. Według pani Izabeli, słono zapłacił ginekologowi Szczywąsowi za dyskretne obrzezanie (na marginesie, o nazwisku dr. Szczywąsa też krążą bardzo różne pogłoski). Śmiesznie miał potem przez jakiś czas chodzić. Siadkiewicz mówi, że maszerował, jakby miał w spodniach kogoś jeszcze, a ten drugi mu tam … cyt. "pani Władzia wie, co-on-mu-tam".
Wspominam o tym wszystkim z kronikarskiej uczciwości (bywa, że niedoceniane dzisiaj drobiazgi, jutro nabierają znaczenia).


Z tym oto Kubą Chajmanem wszedł w konflikt Siadkiewicz. W pierwszą fazę sąsiedzkich działań wojennych dostał się dozorca za sprawą Don Ciccia (rottweilera, znanego w kamienicy pod zawołaniem Cycek), a w drugą - w wyniku nieprzejednanej postawy swojego kota Bazyla.




- Cycek, to w końcu pies... - rozpoczął relację z wydarzeń gospodarz domu.
- … i defekować do toalety nie chodzi - weszła mu w słowo lokatorka z II piętra.
- Co?... - tylko na krótko dał się zaskoczyć dozorca - ...i srać w ubikacji niezwyczajny.



Zapowiadało się ciekawie i wszystkie siły żywe Komórki zgrupowały się przy stole. Mikołajowi nakazano nalewać cicho i bez komentarzy antyalkoholowych.
- Trzeba koniecznie wspomnieć - zatrzymała Siadkiewicza pani Izabela - że Chajman dźwiga na nosie okulary jak dna od butelki …
- … od kufla - nie wytrzymał dozorca. - I nie na nosie, tylko na kinolu.
- Owszym - otrząsnał się Rebek. - Kinol ma obrzydliwy. Jak spuchnięta truskawa.
- Trzeba absolutnie wyjaśnić - zaczęła od nowa Tęgodubska - że Chajman, który dźwiga na kinolu okulary jak dna od kufla, niedowidzi. Przez co, jak tylko gdzieś wylezie z domu, zbiera na butach wszystkie psie gówna.
- Prawo jazdy mu, hehe, zabrali - poczuł się w obowiązku uzupełnić Siadkiewicz - bo widział tylko do kierownicy.
- He he - skomentował Libero.
- He he - wyciągnął czarny notes Jojo.
A pod "He he" dopisał, że Libero szydzi z ofiar pogromów i nie lubi korespondentów Gazety Wyborczej.
- No i przedwczoraj - wznowiła narrację lokatorka - Kuba Chajman wdepnął w ekskrement...
- W gówno chyba! - zdenerwował się dozorca.
- Najpierw lewą nogą - udała problem ze słuchem Tęgodubska - a kiedy się pośliznął, to i prawą.
- A skąd wiedział, że gów..., że ekskrement był produkcji pieska pana gospodarza - zaciekawiła się Amam.
- Bo takie wielkie, to sadzi tylko mój Cycek - wyprężył pierś Siadkiewicz. - Piesek, znaczy.


Nastąpiła jedna z tych magicznych chwil, kiedy cisza aż bulgocze od niezadanych pytań. Nic nie było jasne, a zwłaszcza udział kota w wydarzeniach.


- Mógł wytrzeć kamasze w trawę - pozbierał i poukładał strzępy myśli emisariusz. - I byłoby po krzyku.
- To ty, Lewek, nie znasz Chajmana - opuściła głos do niższych rejestrów pani Izabela. - On się procesuje z państwem polskim o żydowską łaźnię w Argentynie, a tu miałby popuścić mężowi pani Mani, od której kiedyś dostał w pysk, kiedy ją pomacał po ramiączku? Jak już wspomniałam, Chajman łazi po psich gównach od dawna, ale nie zdarzyło się jeszcze, żeby na psa krzyknął albo chociaż mu zwrócił uwagę. Tak się psów boi. Dużo łatwiej przyszło mu nienawidzić kretów i kotów. Co się na czymś śmierdzącym pośliźnie, to tupie w ziemię i przeklina wszystkie krety od czasu potopu, przez renesans aż po upadek banku Lehman Brothers. A jak widzi kota, to wulgarnie obiecuje mu kąpiel w benzynie, przy świetle zapałki.
- Bydlak jeden! - doleciało z klatki.
- No i ja patrzę - przejął opowieść dozorca - a on próbuje kopnąć Bazyla. A potem go łapie i biegnie. To ja za nim. Ale Bazyl to moja krew. Rozdarł mu ryj i koszulę. I chodu! A Chujman do mnie, że zawoła policję i hycla.
- Co tam policja i hycel - zrelatywizowała lokatorka. - Chajman grozi, że do Michnika zadzwoni. I do Szweda za zanieczyszczanie środowiska. I do Nowickiej, zapomniałam już za co. I do Kutza, i do Biedronia...
- Do Biedronia? - przeciągnął nogi Rebek. - Chajman? Taki brzydal?


Pełna analiza wydarzenia nie zajęła więcej niż kwadrans.
- Niech się pan nie przejmuje, panie gospodarzu - uspokoiła Siadkiewicza Nadieżda. - Pan popatrzy na Lwa Dawidowicza.
Wszyscy przyglądaliśmy się emisariuszowi Zylbersztajnowowi, jak masował ucho słuchawką.
- I co Szapirow? - zapytała papuga, kiedy wrócił do stołu.
- Szapirow mówi, że w bazie danych Centrali żadnego Jakuba Chajmana nie ma.
- Czyli, że Chajman może pana, panie gospodarzu, pocałować w dupę - starannie dobrała słowa Nadieżda.
- I psa Cycka - nie zapomniał o rottweilerze Siadkiewicz.
- W dupę - dodał dla jasności Libero.
- Kurwa. - dorzucił esa-floresa Hak.
- I kota - nie zapomniałam o kocie. - To co, Bazyl, wszystko się wyjaśniło i możemy sobie iść?
- Kota - odezwało się telepatycznie ryże 5 kilo - jeśli kot mu pozwoli.


Na dworze było brzydko i mimo wczesnej godziny ciemnawo. W Komórce zapaliły się wszystkie światła. "Gorąco będzie" pomyślałam, "tym bardziej, że nie tylko emisariusz Zylbersztajnow gra na gitarze. A jak Tęgodubska śpiewa!"
Na głośne, potwierdzające "miau" Bazyla, gwałtownie usunął się z drogi ponury typ w długim płaszczu.
Na wysokim piętrze otworzyło się i rozkrzyczało głosem Siadkiewicza okno.
- Uważaj, Chujman, bo mój kot idzie.
- Choć kicia, dam ci cielęcej wątróbki - usłyszałam panią Manię. - A pani, pani Władziu, wstąpi na chwilę?
- Zostanie trochę wątróbki i dla mnie? - zapytałam mechanicznie, patrząc jak znika w klatce schodowej czarny kapelusz Chajmana.
Roześmieliśy się.
Wszyscy troje.
Każde głośno, każde inaczej.


Władysława






PS
Dlaczego moje zwyczajowe "Ale, po kolei" poświęciłam pewnemu posłowi SLD?
O tym w następnej kronice.

27 sierpnia 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (178), 27 sierpnia 2010

 
 
Jak długo może trwać nirwana

Czy życie może biec linearnie?
Wyobraźmy sobie, że w letni, pogodny wieczór siedzimy pod gruszą. Za młodzi, za starzy śpiewa u sąsiada Rynkowski, a my jesteśmy wszystkiego syci i nie boimy się nawet o nowe sari, bo ostatnia gruszka spadła przed południem...
Otóż, czy dusza nasza ma wtedy prawo zaskomleć: "Chwilo, trwaj! Przez dzień, przez rok, na zawsze.... "?
Odpowiedź jest chłodno negatywna, ale jeśli któryś z Czytelników jest gotów przysiąc, że nigdy nie zdarzyło mu się marzyć, żeby jakiś moment w jego życiu, wolny od kataru, komunikacji miejskiej i związków zawodowych, zaczął się leniwie przeciągać i żeby się w końcu rozciągnął do nieskończoności sięgającej końca wakacji - niech się podniesie i trochę postoi.

My w tym czasie wrócimy do Term we francuskim miasteczku N.
Oto w okrągłej sali, pod wysokim stropem rzeźbionym w mleczno-białe zamyślenia, widać spory krąg utworzony z głów. Te głowy wystają z białego błota i należą do nas. Do zatrudnionych na co dzień w Komórce Rewolucyjnej pracowników frontu ideologicznego i do mnie - dyskretnej kronikarki ich osiągnięć. Na głowach, od strony twarzy, maluje się pogoda. Tę samą pogodę widać na części dziobowej papugi Nadieżdy, która, chociaż zupełnie sucha, nie sprawia wrażenia rozczarowanej. Obserwuje nas ze swojej polowej klatki na brzegu basenu, w pełnej z nami harmonii duchowej i mimicznej.
Spoczywamy w stanie nieważkości. Błoto jest ciepłe i usypiające. Już wiemy, że potrafi być zdradliwe: ilekroć nasza beztroska zakpi sobie z ostrożności - wtedy nogi wylatują nam na powierzchnię, mięśnie napinają się, a ręce szukają w panice zatopionych w błotnym mleku metalowych uchwytów. Szukają metalu, a bywa, że znajdują nieoczekiwane fragmenty sąsiadów. Jest wpisane w naturę błota, że nawet gdy białe, nie ma gwarancji na jego niewinność.

Czy nie czas powiedzieć coś więcej o życiu i przygodach Rewolucji u wód?

- Ale po kolei - jak krzyknął na wezyra sułtan, wyciągając rękę po kawę z trucizną.

Rozstaliśmy się z Czytelnikiem w raporcie o numerze 177.
Kto ten raport czytał, wie, że Centrala wysłała nas na kurację do Francji, oraz że ledwo przeszliśmy wstępne badania lekarskie i zainstalowali się w pensjonacie "Chez les Thénardiers", jak zajechało Berlingo z płynnymi materiałami konferencyjnymi. Pamiętamy, że jego kierowca zaciągnął ręczny hamulec i zasnął na trawie, z nogą w samochodzie.

Wiemy, że zaczął się i zakończył bankiet otwarcia i że tuż przedtem doszło do incydentu między Mikołajem a dozorcą Siadkiewiczem, na tle - symbolicznie to ujmując - bujnego popiersia dozorczyni. Pamiętamy, że ostatecznie wszyscy powędrowali spać, z wyjątkiem dwóch Lwów, Szapirowa i Zylbersztajnowa, oraz wpatrzonej w swojego emisariusza papugi Nadieżdy. Moja opowieść skończyła się na tym, że szłam do siebie po emisariuszowym "Idź, idź, Władziu, a my tu sobie z Lwem Mojsiejewiczem jeszcze przez chwilę pokonferujemy". Brakowało mi Bazyla, ryżego katalizatora głębokich myśli i oryginalnych nastrojów...
 
Coś mnie tknęło, żeby wyjść na taras. Poprosiłam o więcej lodu i hotelowy garçon przyniósł mi szklaneczkę Tampico. Od strony gór wiało lekkim, ciepłym wiatrem, nikt nie pływał i basen błękitnie drzemał. Siedziałam tak, otulona w zadumę bez tematu, kiedy usłyszałam "miau". "Miau" ciche, za to dwukrotne. Gdyby to było miaou francuskie - odpowiedziałabym automatycznym pss, pss; to "miau" było jednak wymiauczane ze zdecydowanie polskim akcentem. W ciemnym kącie tarasu objawił się Bazyl.
 
Jak dobrze, że nie uległam pokusie infantylnego kici, kici. Od dawna porozumiewaliśmy się z Bazylem w języku uniwersalnym i pozaakustycznym.

- Jestem - zameldował się Bazyl.
Przeciągał się powoli i z odległości, jakby chciał mnie uwolnić od obowiązku formuł i gestów powitalnych.
- Wyrzuciłem jedną butelkę z kartonu, trochę zmodyfikowałem kształty - wyznał Bazyl - i szofer załadował mnie do Berlingo.
- Pewnie chce ci się pić - zatroskałam się telepatycznie.
- Radzę sobie - odbrzmiało bezprzewodowo. - Sadzawka jest czysta.
- Pensjonat nie akceptuje zwierząt - uprzedziłam. - Poproszę właścicieli o extra zgodę.
- Nie warto. Będę spał na zewnątrz. Nie martw się też o jedzenie. Pod trawą tak tupie, że zasnąć trudno.
- Ten gatunek myszy nazywa się po francusku mulot - wtrąciłam.
- Wiem - odpowiedział.
Skąd mógł wiedzieć?
- Muszę uważać na myśli - przyszło mi do głowy.
A kot przekrzywił swoją. Trochę jak rottweiler Cycek, inny lokator Siadkiewiczów.


Zajęcia powtarzały się. O ile ćwiczenia w basenie, kąpiel błotna i kataplazmy z kaolinu obowiązywały każdego dnia, to deszcze mineralne i bicze wodne wypadały co drugi dzień, na przemian. Dniem odpoczynku miała być niedziela. Monsieur Bidal odważył się któregoś dnia warknąć przy mnie "Jeszcze parę lat, a niedziela będzie w piątek". Oboje patrzyliśmy w tym momencie na ogrodnika Mohameda, który ciągnął za sobą grabie tak wolno, jakby chciał, żeby go wyprzedziły.

Gimnastyka w sławnej wodzie leczniczej była pożyteczna i zajmująca. Wielki basen miał formę okrągłą, a w jego centrum znajdował się okrągły pomost, przypominający bęben. Z tego bębna kierował gimnastyką instruktor o imieniu Didier. Jego zwięzłe wyjaśnienia tłumaczyła na polski Nadieżda. Z rozbawionym dziobem, bo sama niezdolna do większości wygibasów.

Wymagania co do strojów kąpielowych były kategoryczne. Kobiety - kostium jednoczęściowy, mężczyźni - slipy. Jakiekolwiek amerykańskie gacie Malibu czy muzułmańskie Mustafy po kolana, były zakazane. Basen leczniczy nie miał ambicji być pralnią. Tym bardziej, że woda, o zapachu dalekim od Chanel N° 5, osadzała na kąpielówkach rodzaj rdzy, a niektóre tkaniny wręcz żarła.
Przekonał się o tym Libero, który pierwszego ranka zaprezentował się w stringu. Widząc go w szatni, Nadieżda przypomniała powiedzonko, że "kiedyś, żeby widzieć pośladki, trzeba było rozchylić majtki, a teraz odwrotnie". W odpowiedzi Libero wykrzywił się słodko-kwaśno i burknął, że "śmiać, to się można ze stringa poniżej 50 zł".

Libero powiększył się w ostatnich latach o jakieś 30 kg i teraz - praktycznie goły - budził ten rodzaj wesołości, jaki wywołałby hipopotam w slipach, śpiewający w pierwszym rzędzie chóru "Żubrówka Spiritual and Gospel Choir" z Żeńskiego Liceum Sióstr Sybarytek.
Ewenement miał miejsce, kiedy skończyliśmy ćwiczenia i poddawaliśmy się podwodnemu masażowi. Bijące ze ściany strumienie wodne były intensywne i trzeba było ustawiać się bardzo ostrożnie. Patrzyłam na Haka, któremu z twarzy nagle uciekła rozkosz, a jej miejsce zajął ten rodzaj cierpienia, jaki zna każdy piłkarz, który podczas rzutu wolnego zapomniał zakryć rękami miejsce sławne z wrażliwości. W pewnym momencie Hak wybałuszył oczy, a za nim ja. Oto na wprost Libera wypłynął na powierzchnię jego string, zszarzały i przypominający zdechłą krewetkę. Widać było, że Libero również zidentyfikował naturę przedmiotu, bo zanurzył obie ręce w wodzie, przez chwilę coś sprawdzał, a potem stężał, jakby liczył straty finansowe i moralne. Niezdolny do ukrycia wesołości, instruktor Didier wykrzyczał, że "leci po jakieś desusy o rozmiarze XXXL". Dusząca się od śmiechu tłumaczka nie zdążyła jeszcze kłapnąć dziobem, jak spanikowany Libero wyniósł z basenu w rękach to wszystko, co przedtem trzymał w slipach. Ledwie znalazł się na brzegu, jak zderzył się z wracającym Didierem, rozłożył ręce i już bez żadnej dbałości o podskakujące świadectwo płci, jął się ślizgać po kafelkach w kierunku szatni.

Niby istnieje mądrość ludowa "Nie śmiej się bratku z cudzego wypadku", ale nikt nie miał ochoty sięgać po nią pamięcią. Najgłośniej darła się Amam, a najmniej Hak. Miał wyraźnie wielką ochotę, ale zamiast się śmiać - płakał, bo tak już jest, że śmiech potrząsa organizmem, a lumbago wstrząsów nienawidzi.

Konfuzja Libera nie potrwała. Zapytany wieczorem, czy kupił sobie w termalnym butiku jakieś majtki, odparł hardo, że nie widzi potrzeby.
- Po co? - powtórzył na dźwięk nagłej ciszy.
- To jak... - chwyciła się za usta Mania Siadkiewiczowa.
- … tak z gołą dupą ? - dokończył dozorca.
- A jak miał stringa, to nie był z gołą dupą? - popisał się zmysłem obserwacji Hak.
- No może nie przesadzajmy - rzucił się Liberowi z pomocą Rebek - coś tam jednak miał.
- A ty co, palcem sprawdzał? - błysnął dowcipem Szapirow.
- Dziękuję uprzejmie, Rebuś - obruszył się Libero - za twojego amanta mnie jeszcze nie brano!
Libertyn naskoczył na libertyna. Atmosfera napięła się.
Zbliżała się pora obiadu, a trzeba Czytelnikowi wiedzieć, że obiadu we Francji nie podaje się przed dziewiętnastą i w nieprzyzwyczajonej do dłuższego postu ekipie panował głód. Tym większy, że Mikołaj potrzebował czasu, żeby wygrać z nakrętką pierwszej butelki.
- Przeskocz gołodupca! - nakazał mu emisariusz Zylbersztajnow.
Ręka nalewkowego przepłynęła nad szklanką Libera, nie spuściwszy ani kropli etylowego dżdżu.
- No bo pewnie, kurwa, w tym butiku dla żabojadów nie było rozmiaru - wystartował Hak, zgorszony okrucieństwem kary, nie mieszczącej się w jego kodeksie karnym.
- Ależ panie Liberku - odezwała się Siadkiewiczowa. - Ja zabrałam kostium dwuczęściowy, bez koronek, i ja pana poratuję moimi … spodenkami.
- Nie będą za duże? - zarechotał Szapirow. - Po co mu zresztą majtki, stanik mu pani pożycz.
Siadkiewicz przełknął ślinę, a Mikołaj spojrzał na szefa Centrali z pogardą, z jaką protestanci patrzą na procesję ku czci św. Parapacego z Salamanki.
- No ! - odetchnął Libero i podstawił szklankę Mikołajowi.
- Lej - zgodził się Lew Dawidowicz.

Historia Libera w jakiś sposób wydostała się poza Termy i kiedy nazajutrz, po lekkim déjeuner, opalaliśmy się nad basenem, podkradł się do Libera ogrodnik Mohamed i zatrzepotał rzęsami "Je sais où on peut se bronzer tout nu".
- Co on pierdoli? - zainteresował się Hak.
- On mówi, że wie, gdzie Libero mógłby się opalać całkiem nago - przetłumaczyła spod parasola Nadieżda.
- A gdzie niby, gdzie? - obojętnie obsikał się olejkiem do opalania Rebek.
Mohamed przeniósł się w okolice filmowca.
- On peut y aller à moto - zapodał.
A potem rozdmuchał różowy puszek i spróbował wsunąć stopę w pantofel plażowy Rebeka. Bez sukcesu - miał stopę o trzy numery za szeroką.
- Co ten poganiacz wielbłądów znowu chce? - nie ustawał w ciekawości Hak.
- Zadałeś pytanie bez "kurwy" - oderwał wzrok od Mohameda Rebek.
- Kurwa - nadrobił zaległości Hak. - Ale kopyto do łażenia po piasku to ten brudas ma.
- Mohamed mówi, że może Rebka zabrać motorem - dobiegło z klatki.
- Merci - rozjaśnił się Rebek. - Merci very much. Ale nie dzisiaj.
Odchodząc, Mohamed nie zapomniał się potknąć i otrzeć o Libero.

Następne dni potoczyły się rutynowo. Mniej więcej rutynowo, bo nie było jednego dnia bez figli, przy pomocy których dorosłe samce małp i ludzi starają się odmłodzić.

Jest wciąż pierwszy dzień. Dîner się skończył, a druga część zebrania jeszcze nie zaczęła. Mikołaj i Jojo niosą po kartonie Stolicznej. Dozorca Siadkiewicz spaceruje wokół basenu, poprzedzany o długość cienia przez żonę. Ona zamyślona, on czujny.
- Co to są kataplazmy? - pyta Amam.
- W tym wypadku chodzi o kataplazmy gorące - podejmuję się wyjaśnień - z białej gliny kaolinowej...
Zauważam obiektyw. Zaczynam wchodzić w kadr Rebekowej kamery. Amam już w nim jest.
- Kataplazmy to tak, jak katakumby - wskakuje mi w słowo Libero. - Katakumby są zimne, a kataplazmy gorące. Do katakumb wkłada się trupy, a do kataplazm - jeszcze za życia.
- Ale nie pożyją - włącza się do dyskusji naukowej Hak.
- Znam takich, co przeżyli - upiera się Libero.
Kamera w ręku Rebeka zaczyna się trząść. Szansa w stabilizatorze obrazu - myślę.
- Ty to wytrzymasz - pociesza Amam Libero. - Musieli was w Mossadzie nieźle trenować.
- W Mossadzie? - udaje Amam. - Co to jest Mossad?
- Znałem jednego Mosada - zatrzymuje się nad nami Siadkiewicz. - Kazik miał na imię. Do mojej Mani, jak byłem za kawalera, uderzał.
- I co? - woła z daleka Jojo, który usłyszał słowo Mossad.
- Dostał po ryju, za przeproszeniem pani papuzieńki - patrzy za oddalającą się żoną dozorca.
- A czy te katakumby są obowiązkowe? - wraca do tematu Amam.
- A jak! - zapewnia Libero. - Ale najpierw lecą kataplazmy.
- Mikołaj już leje - krzyczy Jojo.
- Kurwa z tym lumbago - gramoli się Hak. - Przed chwilą widziałem na trawniku tłustego ryżawca. Wypisz, wymaluj Bazylek.
- Skąd by się tu wziął? - dziwią się Siadkiewiczowie.

- Banał - powie Czytelnik.
Banał. Takie już są wakacje. Życie robi się wolne i leniwe - jest gorąco, ale nie za gorąco, woda w basenie jest chłodna, ale nie za chłodna, jedzenie jest inne, ale nie za "inne" - wszystko rozkosznie powszednieje, a marzenia robią się nijakie.

Zaczęłam kronikę od basenu z białym błotem. Teraz muszę coś ze słowem "błoto" zrobić. "Biała zawiesina" - wyrażenie paskudne i medyczne. "Biała mgła" - jakieś za rzadkie. Bardziej adekwatne byłoby określenie "śmietana", ale czy "kąpanie Haka w śmietanie" nie nafaszerowałoby mojej prozy ołowiem. Albo "Jojo w śmietanie" - czy nie popchnęłoby wyobraźni jednego Czytelnika do kuchni, a drugiego - w stronę kucharki?
Niech już będzie błoto. Białe błoto.

Leżenie w białej otchłani leczy ciało i duszę. Zakazującego rozmów regulaminu pilnuje Ginette. Ma się wrażenie, że zakazuje również z własnej inicjatywy. Jest apetyczna, dekoracje jej służą, ma opalone nogi i coś takiego w sobie, co - według Libero - "medytację bardzo ułatwia, ale jeszcze bardziej utrudnia".
Kobiety oddają się medytacji bez reszty. Obie, Siadkiewiczowa i Amam, siedzą prosto, z dolnymi kręgami przy samej ścianie, obmywając co chwilę szyje i okolice. Zanurzenie panujących między ramiączkami kostiumu obfitości nie jest dla nich łatwe, a byle odchylenie pupy od ściany kończy się wyskoczeniem na wierzch podstanikowych pływaków. A następnie nóg, zgodnie z teorią zjawiska, przedstawioną w pierwszych słowach raportu.
Medytacja pań, chociaż staranna, wymaga więc pewnego skupienia pozamedytacyjnego. U panów - odwrotnie. Skupiają się głównie pozamedytacyjnie, a medytacja czysta znajduje się u nich na czwartym planie, pozostawiając za sobą dwa plany luki.
Mikołaj troszczy się wzrokiem o równowagę pani Mani, Siadkiewicz pilnuje tego samego u Amam, Libero koncentruje się na nogach Ginette, obaj emisariusze - na jej opiętym kitlu, a Rebek szepce do Jojo, że gdyby tu zanurzyć Mohameda, to byłby tak samo biały jak wszyscy, co podważa i ośmiesza wszelkie teorie rasistowskie. Jojo sprawia wrażenie wytrąconego z równowagi przez brak czarnego notesu, a ja nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek rozproszenie uwagi, w związku z obowiązkami. Jeśli Czytelnik ma trochę sumienia i dobrej woli, może mi w tym momencie współczuć.
Haka zostawiłam na koniec. Nad czym medytuje Hak, zobaczymy kiedy przedstawię parę scen z jego błotnego życia.

Jesteśmy w drugim dniu kuracji i czeka nas pierwsze zanurzenie. Lew Dawidowicz wnosi zydel i ustawia na nim polową klatkę z Nadieżdą. Płonące od barw pióra papugi pozostają w harmonii z ramkami klatki w kolorze khaki, a całość rozrzuca krople egzotyki po niepokalanej czystości pomieszczenia. Ginette wydaje się zaskoczona:
- Proszę natychmiast wynieść ptaka! - zatrzymuje gestem emisariusza Zylbersztajnowa, który zdążył już zanurzyć część swojej szczeciny.
- To ciekawe, kto będzie tłumaczył - skrzeczy ptak po francusku.
- Nie, nie, ja mam medytować - odpowiadam wycelowanemu palcowi Ginette.
- Przecież słyszę, że ktoś jeszcze mówi po francusku - spostrzega się Ginette. - Chyba nie papuga, haha.
- Chyba papuga, haha - reaguje klatka. - Mam na imię Nadia - upraszcza swoje imię Nadieżda Igorowna Orinoko.
- A tu coś leży na dnie - wykrzykuje Hak, grzebiąc nogą po dnie. - Trupa czuję.
- Qu'est-ce qu'il dit ? - krzyczy Ginette.
- Co on mówi? - powtarza pytanie papuga. - Mówi, że tam coś na dnie leży, jakby trup.
- Mon Dieu! - uspokaja się Ginette. - A już myślałam, że znalazł moją komórkę. Jak trup, to drobiazg. Codziennie mamy tu z tuzin.
- Humorystka, kurwa - nie ukrywa rozczarowania Hak. - Jakby nie dosyć było mojego lumbago.
- Co ona powiedziała? - rozumie piąte przez dziesiąte Amam i boi się zanurzyć.
- Silence, s'il vous plaît! - zarządza Ginette.
- Trupów jest więcej - szepce do Amam Hak. Życzliwie. Po sąsiedzku.
Amam kurczy się i, na ile jej pozwalają wdzięki, zanurza.
Obserwuję Haka, a Hak - wszystkich pozostałych. W jego oczach, zamiast terapeutycznego skupienia, widać perfidną zadumę, która jak botox wygładza mu zmarszczki i wydyma policzki.

Nazajutrz, wchodząc do sali kąpieli błotnych, mijamy się z kilkoma brunetami. Jeden składa coś w rodzaju teleskopowego bosaka, a wszyscy mają aluminiowe walizeczki. Rozmawiają między sobą w hałaśliwym angielskim, podbarwionym orientalnie. "Liban jakiś" - przemyka mi przez myśl. Kiedy jednak słyszę "No danger", skierowane niby mimochodem do Amam, domyślam się prawdy. Wygląda na to, że wątpliwości agentki wywiadu M. zostały potraktowane z całą powagą.

Nie mogę o sobie powiedzieć, żebym poświęcała szczególną uwagę slipom, ale coś mi się w chwilę potem rzuca w oczy. Slipy Haka i Rebeka wydają się … ponadnaturalnie wypchane. "Ciekawe, co im się śniło" - ironizuję w duchu i dopiero historyjka, którą jeszcze spodziewam się zdążyć w niniejszym raporcie opowiedzieć, z mojej ironii zadrwi.

Od nowa spoczywamy w mlecznej nieważkości. Na lewo ode mnie, w dziwnym spokoju zamiera Hak, a za nim, "medytuje" Amam. Za Amam przysłania rzęsami oczy niepokojący kobiety i kłopoczący mężczyzn Rebek. Artysta garbi się nad białą taflą z beztroską człowieka, któremu zepsuł się budzik.
Nagle widzę, jak powierzchnia błota, tuż przed biustem Amam, uwypukla się i pęka z bulgotem, jakby na dnie basenu doszło do erupcji wulkanicznej. Drugi pękający pęcherz gazowy budzi Amam z odrętwienia i nagle widać na jej twarzy zmieszanie. Amam rozgląda się z nadzieją, że nikt niczego nie zobaczył, ja rozglądam się za nią i … dziwne. Jedyni, którzy niczego nie dostrzegli, to jej sąsiedzi. "Rebek dżentelmen" - pomyślałam, ale Hak? Widzę, jak Szapirow chwyta za ramię Lwa Dawidowicza, jak Siadkiewicz szuka potwierdzena na twarzy małżonki, jak Jojo pisze coś palcem w powietrzu, jak zapomina zamknąć dziób papuga i jak Libero zaciska palcami nos.
Powierzchnia błota wygładza się, wchodzi Ginette i rzuca okiem na zegar ścienny. Mamy jeszcze parę minut. Twarz Amam, pokryta rojem znaków zapytania, zaczyna się wypogadzać, aż nagle słychać nowy bulgot, a za nim istną serię. Spod powierzchni, wciąż przy samej Amam, dzieje się coś, co mogłoby wskazywać na sukces wierceń w poszukiwaniu gazu, i nagle widzę, jak policzki Haka to wydymają się, to kurczą, i już rozumiem. To samo musiała zrozumieć ofiara subtelnego żartu, bo widzę, jak Amam podnosi się i wali w pysk Haka, który ratuje się ucieczką w moim kierunku, ciągnąc za sobą przezroczysty wężyk. Widzę również Rebeka, jak coś zwija metodycznie z wyrazem twarzy człowieka, który nie ma skłonności do zaskakiwania ani do bycia zaskoczonym. Kiedy w minutę później wędrujemy pod natryski, białe od błota slipy Rebeka zachowują swoją… zuchwałą formę, podczas gdy Hak bezwstydnie wlecze metr węża.

Drogi Czytelniku, opowiedziałam tych kilka scenek, żeby oddać atmosferę wypoczynku wojowników przed walką. Wszyscy w Komórce Rewolucyjnej zdawaliśmy sobie podświadomie sprawę, że być może przeżywamy "ostatnie takie lato". Tym większą wartość miały wszystkie psoty, więcej czy mniej finezyjne. Odwracały uwagę od walki na śmierć i życie, jaka w niestabilnych politycznie czasach miała nastąpić. Rewolucja zdawała sobie sprawę, jak wielkie zadania przed nią stoją, i nie miała wątpliwości - od pewnego czasu rysował się "powrót wielkiej korby".

Na tym skończę czarne przewidywania - wszak w relacji z N. nie wykroczyłam poza trzeci dzień pobytu. Trzeci dzień z trzech tygodni.

Może jeszcze kiedyś wrócę do różnych zabawnych i wypoczynkowych epizodów z kuracji w N.
Pora jednak na parę końcowych informacji i na odrobinę nastroju.

Bazyl ukrywał się prawie do końca pobytu. On też miał prawo do wakacji i widać było, że klimat robi mu dobrze. Kot ujawnił się na dzień przed powrotem do kraju, a dwójka Siadkiewiczów zdecydowała się wracać samochodem, zarówno dla dotrzymania mu towarzystwa, jak i z ciekawości pejzaży i znakomitych autostrad na zachód od linii Odra-Nysa.

I oto mamy od nowa typowy wieczór w N.
Dîner skończył się, a zebranie zgasło wraz ze świadomością ostatniego biesiadnika.
Siedzę nad basenem i patrzę na góry. Wiatr opowiada wciąż tę samą historię. Z wariantami, tak jest ta historia bogata. Ślizgają się po drzewach światła rzadkich samochodów. Zapalają się w ciemnościach cyprysy i rozbłyskują parasole pinii. Pachnie lawendą. Od strony N. nie dochodzą żadne odgłosy. Jak oszalałe grają świerszcze i cykady - nocne świadectwo południa, zdolne zniweczyć sen wędrowca, niegroźne jednak dla śpiącej w klimatyzowanych pokojach rewolucji.
Bazyl zamiera obok i czasem... czasem patrzy tam, gdzie ja, jakby mu zależało na podkreśleniu wzajemnego zrozumienia. A czasem gdzie indziej, jakby chciał dla odmiany przypomnieć, że nie powinniśmy się zbytnio do siebie przyzwyczajać. Bo życie życiu nierówne i inne są krainy wiecznych łowów człowieka i kota. W przeszłości Bazyl mnie odprowadzał. Bywało zimno i gorąco, deszczowo i burzliwie... Teraz mieliśmy dla siebie tyle pogody i czasu, że nie musieliśmy rozmawiać.

Czy Bazyl mruczał ?
Nie mruczał. Nie brałam go na ręce i nie głaskałam.
Byliśmy jak ktoś z kimś.

Wiem, że muszę kiedyś tę kronikę zakończyć.
Ale Czytelnik... niech Czytelnik się nie śpieszy.
Niech jeszcze chwilę posiedzi. Ze mną, z Bazylem, z cykadami.
Pod wysokim niebem, w cieniu gór, owiewany wiatrem, w którym gorące wspomnienie dnia schładza się w cieniach nocy.
Podczas gdy gwiazdy wysyłają z czarnego nieba migotliwe sygnały, których nikt jeszcze nie przetłumaczył.

Władysława
 

20 lipca 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (177), 20 lipca 2010

  
  
Remont Komórki

Uwieszony na dwóch hebanowych dziewczynach, przesuwał się przede mną Bob Gold, piosenkarz, który sprawie wyzwolenia świata od białego człowieka poświęcił cały swój talent i głupotę. Był jak zawsze naćpany, a jego twarz, z farbkowo niebieskim wzrokiem nie wydawała się zainteresowana czymkolwiek.


Nikomu z nas się nie śpieszyło i dosyć obojętnie słuchałam, jak Hak wzdychał i mruczał:
 
Nazywam się Hak
i leżę na wznak,
a baba ten mak
zasiała,

dlatego, że Hak,
choć leżał na wznak
pokazał jej, jak
siusiała...

W miarę jak Hak podśpiewywał, traciłam pewność czy Czytelnik wytrwa w lekturze, jeśli natychmiast nie ujawnię czasu i miejsca akcji.
A Hak nie wypuszczał liry:
 
Kobieto, puchu marny, ty jesteś jak zdrowie!
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie...
kto raz zięciem w kolebce, przespał się w alkowie
na mrówce i na krowie, bo krów było mrowie.
 
Patrzyłam, jak Hak rozgląda się i kręci głową:
 
O, dajcie mi góry, o, dajcie mi chmury,
i orły zwołajcie, by wbiły pazury,
w te dupska, którymi, gdy widzę, się brzydzę,
w te plecy wiszące, nim je znienawidzę...

Na tłuszcze i ...haszcze zazwyczaj się łaszczę,
lecz tutaj, to najpierw tę paszczę pogłaszczę,
a potem się wygnę, łeb skręcę i przygnę -
jak babsko utopię, to w basen ten rzygnę...

Był czas przypomnieć Hakowi, że obowiązuje cisza.
 
Aby się czymś zająć, zaczęłam myśleć o powrocie do rutyny, o przyszłym raporcie... Moją rzeczą jest pisać raporty, więc raporty pisane będą - człowiek nie wybiera powołania, gdy powołanie wybiera jego. Można odsuwać rękę losu, ale kiedy ta ręka należy do dr. Fciaka, bunt byłby buntem przeciw samej sobie.


* * *

Od tej chwili minęło kilka tygodni i oto pierwszy raport po przerwie:
 
Od czasu do czasu każdy człowiek i prawie każda instytucja musi przed sobą postawić zadanie. Raz postawione zadanie może sobie postać. Jak długo? Ba, tu potrzebna jest szczypta teorii, bez której, jak chce Hak, "nie obejdzie się nawet królik".

Statystyczny człowiek nosi w swojej podświadomości tendencję, która w praktyce przyjmuje postać reguły: "Bardzo ważnym zadaniem przed podjęciem zadania jest znalezienie dobrego powodu dla jego odłożenia."
Indagowany w tej sprawie obywatel coś kręci, ale ilekroć znajdzie jakąś wymówkę dla rezygnacji z czegoś, co sobie zaplanował, wstaje lekki i śpiewa różne głupstwa, demoralizując dzieci i zwierzęta domowe.
Reguła ta jest dobrze znana rewolucji światowej i krajowej, ale nikt nigdy nie znalazł jej dosłownego zapisu. Z wyjątkiem jednej jedynej inskrypcji, którą Hak miał widzieć na ścianie pokoju hotelowego we Włodzimierzu Wołyńskim, zapisanej ręką samego Siemiona Michajłowicza Budionnego: "Wot, siewodnia Buga nie prachodzim, tak ja mordu zalał".

A teraz stop teorii, bo praktyka bębni pięściami po drzwiach.
Można było zauważyć, że od kilku miesięcy czas przypominał Big Maca z wyborami prezydenckimi zamiast hamburgera i że działalność Centrali była w tym okresie dyskretna. Dzisiaj, kiedy Centrala jest z wyborów zadowolona, a wąs nowego prezydenta zdobi ekrany telewizorów, kwestię tę można wyjaśnić bez obawy, że ktoś poza czytelnikami raportów zwróci na nią uwagę. Samo zaś wyjaśnienie jest wpisane w teorię rewolucji i sprowadza się do wskazania, że kiedy zakwita wyborczy kwiat paproci, to przy ubieraniu kandydatów trzeba ideologię zastąpić marketingiem. Jeśli trzeba, popierany przez lewicę kandydat może nieść księdzu baldachim, może ryczeć "Nie lękajcie się !", może potępić in vitro i obiecać jego refundację z funduszu zdrowia, i może zrobić wiele innych rzeczy, o których zapomni jeszcze szybciej niż wyborcy.

Nie może być jednak tak, że on śpiewa swoje, a z tyłu dolatuje Międzynarodówka. Stąd też w okresie oszukiwania wyborców każda licząca się partia lewicowa zajmuje się malowaniem lokali i myciem samochodów. I tak oto sznurek, który niepostrzeżenie wsunęłam Czytelnikowi do ręki, zaprowadził go do rozwiązania zagadki, dlaczego od pewnego czasu nie ukazał się żaden raport. O jakiej bowiem "walce z reakcją" miałabym pisać, jeśli walki nie było? Wstydź się Czytelniku, który zarzucałeś mi lenistwo. Jakże cierpiałam, jako kobieta pracująca i kobieta w ogóle, kiedy byłam zmuszona do taktycznego kajania się, ze wzrokiem to w pustce, to w okolicach komody.
Tymczasem Centrala najspokojniej w świecie zawiesiła przed sobą kurtynę. Grubą, gorącą i wilgotną. O zapachu fiołków porzuconych na talerzu z resztką ziemniaków w sosie chrzanowym. Zanim opowiem, co się za nią działo, muszę nad paroma aspektami rewolucji zapalić światło nie tylko elektryczne.

Pamiętamy, że istotą rewolucji jest zdobycie dla siebie władzy nad światem, a zwłaszcza nad jego pieniędzmi. Kiedy Centrala Central skonstatowała, że tradycyjny proletariat bez włączenia prawego migacza skręcił w stronę drobnomieszczaństwa, musiała rozpaczliwie szukać nowego klienta, bardziej odpornego na ząb czasu i inne zęby. Jako pierwsi zgłosili się zboczeńcy. Mamuty wszak wyginęły, a sodomitów jak się tępiło, tak się tępi. Potem jęły piszczeć kobiety - jak były bite, tak są. Zauważono również, że ręka ojca, jak na nieposłuszny tyłek spadała, tak spada. I dzisiaj, dzięki tym znaleziskom, nowoczesna lewica bankowa ma pacjentów, którym humoru nie poprawi ani wulgarny chleb z szynką ani finezyjne igrzyska w rodzaju piłki nożnej.

Pozostaje sprawa kadr. Każdy, komu tradycyjne wskazania moralne przelatują przez czaszkę jak neutrino przez naszą planetę, a kto codziennie budzi się z nieczytelnie zaadresowanym uczuciem nienawiści, jest materiałem na tzw. "idiotę użytecznego". Żeby pojąć Lenina, kiedy ten mówił o kadrach, jako kluczowym elemencie rewolucji, wystarczy wyobrazić sobie, co byłoby, gdyby za każdą robotę miał się brać osobiście któryś z prawdziwych ojców rewolucji. Musiałby wówczas odłożyć szklaneczkę i cygaro, a wtedy, jak oblicza Spitzman, do samego czyszczenia popielniczki trzeba byłoby zatrudnić od jednego do dwóch tysięcy osób. Generalnie rzecz biorąc, idiotom użytecznym powierza się raczej nadzór, podczas gdy samą gołą robotę pozostawia się idiotom zwykłym, płaconym z podatków państwa, w którym lewica pasożytuje.

Niełatwo jest być ojcem rewolucji. Gdybym napisała, że każdy ojciec rewolucji kończył swoje pracowite życie w łóżku i z księdzem, to Czytelnik by się zakrztusił i musiałabym swoje kroniki czytać sama.


O zgonie i pogrzebie pierwszego lewicowca, Kaina, wiemy niewiele, ale już Marks, Engels, Stalin i Mao umierali we względnym komforcie. Jeśli chodzi o Lenina, to psuł się on stopniowo, manualnie zachęcany do życia przez pewną francuską sekretarkę, za którą, co zrozumiałe, nie przepadała towarzyszka życia Włodzimierza Ilicza, imienniczka papugi Nadieżdy, niejaka Krupska. Jeśli chodzi o Trockiego, to tak denerwował on Stalina, że został przez niego obrócony w proch w trybie przyspieszonym, bez przepisowego czasu na rachunek sumienia i żal za grzechy. Dla odmiany, Robespierre kończył egzystencję stopniowo, najpierw bez dolnych zębów, a następnie głowy, podczas gdy socjalista Adolf Hitler został, z kulą w czaszce, poddany wysokiej temperaturze jak jakiś homar. Widzimy, że gdyby zebrać ojców rewolucji do kupy, to nie byłoby czego tej kupie zazdrościć.
A co dopiero idiotom użytecznym i idiotom zwykłym!
Haruje nasz szeregowy rewolucjonista jak małpa w kieracie. Zdarza się, że zasiądzie przy barze albo w agencji towarzyskiej, żeby przypomnieć hardemu biznesmenowi, kto mu dał pieniądze na rozruch, ale większość czasu spędza na kości ogonowej, psując oczy przed ekranem w jednej z komórek rewolucyjych, zawsze na wysokim piętrze. Na wysokim, żeby mu nie zaglądali przez ramię przechodnie, i bez windy, żeby luksus nie drażnił mas pracujących i plebanii.
 
W tym roku Centrala postanowiła nie tylko odmalować komórkę, ale również zainstalować w łazience bidet, zgodnie z pismem, które wprowadził papugę w długotrwały stan nieważkości. Śmiech Nadieżdy przebił wszystkie piętra i wyrwał lokatorkę Tęgodubską z łóżka, w którym uprawiała kombinację sjesty z migreną. Podpisane przez szefa Centrali Szapirowa pismo głosiło bowiem, że "bidet instaluje się z myślą o wygodzie tow. Nadieżdy Igorownej Orinoko".

Na pytanie emisariusza Zylbersztajnowa, gdzie ma podziać załogę, Szapirow odparł, że podreperuje się ją fizycznie w jakimś SPA, najlepiej we Francji, "do czego on przyłączy się osobiście". Decyzja Lwa Mojsiejewicza Szapirowa podlegla wykonaniu w trybie doraźnym. Stroną praktyczną wakacji zajął się Roger, znany Czytelnikom raportów, jako "motocyklista na rowerze" i pilot samolotów śmigłowych, z podwoziem w postaci kół, pływaków i płóz.
 
- Ale po kolei – jak ostrzegł gołąb gołębia w czasie nalotu nad pomnik.


Centrum Termalne znajdowałe się w średniowiecznym miasteczku N., tuż za murami obronnymi. Centrala wynajęła dla nas pensjonat "Chez les Thénardiers", którego nazwę amator "Nędzników" Wiktora Hugo z pewnością uzna za romantyczną. Właściciele, Monsieur et Madame Robert Bidal, wołali na pokojówkę Cosette, ale po służbie Monsieur szczypał ją w dżinsy już jako Mélanie. Pensjonat był wygodny, położony o 200 m od Term, luksusowo wyposażony w telewizję satelitarną i łącza internetowe. Mieliśmy przed sobą trzy tygodnie szczęścia, tym bardziej, że góry były oddalone o parę kilometrów, a jezioro o prawie tyleż.
- Nic się nie obsunie i nic nas nie zaleje - rozejrzał się ze skarpetką w ręku Lew Mojsiejewicz Szapirow.
- Oprócz Stolicznej - wyszczerzył się Lew Dawidowicz Zylbersztajnow, już w sandałkach.
- Odżyjemy tu jak Penis z popielnika - westchnął Hak.
- Jak Feniks z popiołów - jęknął Rebek.
- Jak Penis z popiołów - zgodził się Hak.
 
Wszyscy zostaliśmy zbadani przez jednego z uzdrowiskowych lekarzy. Najdłużej zabawiła w gabinecie pani Mania Siadkiewiczowa. Kiedy wyszła, wychylił się ze stanikiem w dłoni dr Lamy i zapewnił, że Madame Mania płuca ma w porządku.
Dr Alain Lamy, łysiejący amator wina, kobiet i śpiewu, uprzedził, że zechce nas i nasze czekówki zobaczyć w środku kuracji oraz tuż przed jej końcem. Jego metoda składała się z wywiadu oraz pomiarów takich parametrów, jak ciśnienie, waga, wzrost, odległość palców ręki od podłogi w skłonie w przód, oraz różne kąty, związane z patrzeniem w górę, w dół i na boki. Tłumaczeniem zajmował się Roger, na zmianę ze mną.

Jedyny incydent związany był z Hakiem.
- Może pan się wyprostować - powiedział doktor, kiedy Hak za trzecim podejściem opuścił dłoń na wysokość kolan.
- Łatwo kurwa powiedzieć - kazał przetłumaczyć Hak i pozostał w skłonie.
Wyprostował go dopiero zastrzyk i dwa Lwy, Szapirow i Zylbersztajnow.
 
Mając do wyboru astmę, choroby kobiece i żylaki, jednogłośnie wybraliśmy reumatyzm. Dr Lamy, usłyszawszy francuski Nadieżdy, poprosił ją, aby rozebrała się "do spodu" i stanęła na wadze. "700 g" odczytał i uprzejmie stwierdził obecność "pewnych objawów reumatyzmu w lewej łapie".
Przepisano nam te same zabiegi. Mieliśmy zaczynać dzień od gimnastyki w basenie z wodą mineralną, która stawiała na nogi Rzymian, a następnie pielgrzymów do Composteli. Po 20 minutach intensywnej gimnastyki następowało 10 minut masażu wodą, wytryskiwaną pod ciśnieniem ze ścian basenu. Natryskom, deszczom i biczom wodnym nie poświęcę szczególnej uwagi, ale już gorące katapalazmy z gliny leczniczej i kąpiel medytacyjna w białym błocie były autentycznie interesujące.

Szczegółom kuracji zostało poświęcone pierwsze zebranie w sali seminaryjnej pensjonatu. Tym bardziej, że właśnie zajechał Berlingo z płynnym sprzętem konferencyjnym. Jego przyjazd został zgrany z początkiem zebrania. Nie wiem, jakich środków synchronizacyjnych dopuścił się Szapirow, ale usłyszeliśmy zaciągnięcie ręcznego hamulca, po czym kierowca pojazdu, z natury rzeczy wolniejszego od samolotu, wypadł przez drzwi i zasnął, z jedną nogą porzuconą w samochodzie.
 
- Do roboty Mikołaj - zarządził Lew Dawidowicz.
- Jojo i Libero mu pomogą - zaantycypował Hak.
- Powinien mnie zastąpić Hak - odezwał się Libero. - Ċwiczenie dobrze mu zrobi na wańtuch.
- Lumbago posiadam - wyjaśnił Hak z wyższością w głosie.
- Nie ma lepszego sposobu na lumbago, jak noszenie kartonów - kontynuował Libero.
- A poza tym - dał się słyszeć Rebek - nie mówi się Lómbago, tylko lumbago.
- Kurwa - okazał zdenerwowanie Hak - Nadieżda zaświadczy, że dobrze wymawiam.
- Dobrze! - poświadczyła papuga.
- Ona świadczy za darmo? - zdziwiła się agentka Mossadu, Amam.
- Zawsze za darmo - uprzedził Nadieżdę emisariusz.
- Dziwne u was porządki, Zylbersztajnow - mruknął półoficjalnie Szapirow.
- I nie po to Lew Mojsiejewicz mnie rano prostował - spróbował podsumować Hak - żeby mi znowu zastrzyk w dupę bili.
- W pośladki, kochany panie Haczusiu - sprostowała Siadkiewiczowa - byłam przy zastrzyku, to wiem.
- Jak pani doktór cyce macał, to ja się nie wtrącałem - podskoczył Hak.

Mikołaj runął dusić profanatora, ale tuż przed celem zderzył się z Siadkiewiczem, który świadom swoich cywilnych i kościelnych praw do biustu, cały gniew przeniósł na wegeterianina, którego słabość do popiersia jego żony stanowiła w kamienicy tajemnicę mniejszą, niż marcowe przedsięwzięcia kota Bazyla. Gdyby obrońców honoru kobiety nie rozepchnął Lew Dawidowicz, widzielibyśmy na żywo pojedynek o względy Pierwszej Damy Administracji Blokowej. Nie byłaby to jedyna polska krew przelana na obczyźnie, tyle że sączyłaby się wyłącznie z dziąseł, a z hasła "Za wolność naszą i waszą", "waszą" trzeba byłoby wykreślić.
- Nie deptać kierowcy! - huknął dla odwrócenia uwagi emisariusz.

Program zebrania nie wykraczał poza zdrowie i rehabilitację, toteż nie było problemu z paroma euro na lody lub kino dla dozorcostwa. Nalewkowy Mikołaj uwijał się zrazu krnąbrnie, ale kiedy Libero chyłkiem dolał mu do naparu z rzodkiewki i rzęsistka polnego pięćdziesiątkę Stolicznej, a nie przeczuwający niczego protestant Dnia Siódmego całość wypił, zaczął cyrkulować wokół stołu z dawną biegłością, za to z nieznaną dotąd swawolnością. Zaglądał w dekolt nie tylko Siadkiewiczowej, ale i Amam, co nie uszło uwadze papugi, której pojnik zdążył się już wysunąć więcej niż raz :

Pani Mania
ma dwa dania,
a ja, Amam,
także dwa mam

sterczą na nas
jak ordery,
których razem
mamy cztery

- Co, co? - jął dopytywać się Mikołaj, tak roztargniony, że zajrzał w rozchylenie koszuli Rebkowi.
- Nic, nic - śpiewnie odpowiedziała klatka.

Rewolucja nie świętowała długo. Jako pierwszy zmęczeniu alkoholowemu uległ Jojo i zasnął z czarnym notesem w ręku. Nad jego głową chodził cichy wentylator i przesuwał kartki, chłodząc nazwiska i imiona z wypracowanej przez Jojo kolekcji antysemickiej.
- Zabierzcie to jajo do pokoju, bo mi psuje widok - nakazał emisariusz Zylbersztajnow.
- Nie jajo, tylko Jojo - odzyskał i stracił przytomność zainteresowany.
Podniosłam notes z podłogi. Otworzył się na dobrze znanej Czytelnikowi stronie z inskrypcją "Udało się zidentyfikować liczne ślady antysemityzmu. Silb ... tj. Zylbersztajnow powinien być przeniesiony do muzeum, a papuga Nadieżda do rzeźni."
 
Zebranie trwało tak krótko, że można by powiedzieć, że zakończyło się przed końcem. Siadkiewiczowie zabrali ze sobą Amam.Na wózku bagażowym.
Rebek ewakuował Mikołaja, a Hak, mimo że miał pokój na tym samym piętrze, "z racji lumbago" ściągnął windę i gdzieś pojechał.
Libero oddał się porywającej walce z grawitacją, i kiedy wydawało się, że ją ostatecznie przegra, podniósł się i wyraźnie nieświadom zwycięstwa, zniknął za rozsuwanymi drzwiami.

Zauważyłam, że Nadieżda, z dziobem lekko rozchylonym i jakąś prawie wypisaną na nim czułością, wpatruje się w koniec stołu, gdzie na wprost siebie, wyprostowani, wciąż pionowo, sztywno siedzieli dwaj emisariusze. Dwa Lwy. Dwa prawdziwe lwy. Spojrzenie papugi było skoncentrowane naturalnie na Lwie Dawidowiczu. Pomijając ogrom sympatii, jaką zawsze dla niego miałam, z przyjemnością stwierdziłam, że jest w jego sylwetce i profilu rzadka szlachetność. Obaj mieli rysy nieco stężałe, ale lata walki rewolucyjnej i praktyki bankietowej sprawiły, że chociaż falowali między odurzeniem lekkim, a bardzo lekkim, i chociaż przejściowo nie czuło się w nich ochoty na przykład do gry w tenisa, to jednak dysponowali tym rodzajem formy fizycznej i tą ostrożnością w słowach i mimice, że mogli kontynuować picie bez ryzyka dla kariery. Obaj zakąszali kabanosami; Szapirow od dawna w nic nie wierzył i koszer nosił w tylnej kieszeni spodni, a prawosławnemu po matce Zylbersztajnowowi, wieprzowina mogła tylko sprawić przyjemność.

- Idź, idź, Władziu - zwrócił się do mnie Lew Dawidowicz. - My tu sobie z Lwem Mojsiejewiczem jeszcze przez chwilę pokonferujemy.
- Wiesz - szepnęła klatka - brakuje mi Bazyla. - Pewnie by się między nimi ułożył do snu.
- Albo by mnie odprowadził - pomyślałam.

I poszłam sobie.

Tyle jeszcze rzeczy wydarzyło się w Termach w N. zanim Szapirow ogłosił koniec remontu kadr, że postanowiłam podzielić raport z "remontu" na dwie części.
Ta druga część nadejdzie, kiedy Czytelnik da mi łaskawie znać, że znajdzie w sobie wystarczająco ochoty, żeby ją po pierwszej części przeczytać.
Nawet, gdyby to miała być nieprawda.

Władysława