WSBN

Wirtualny Szpital dla Bardzo Nerwowych powstał w roku 2002, na dawnym forum Najwyższego Czasu, a jego pierwszym i ostatnim dyrektorem został legendarny, całkowicie wirtualny dr Fciak. Na co dzień szpitalem i personelem zarządza Siostra Przełożona. W skład stałego personelu wchodzi pielęgniarz Świstak (pomaga mu żona, znana bardziej jako Świstula, oraz woźny Raciwiłł.
Dalej...

6 lutego 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (174), 6 luty 2010

*
Powrót z Paramaribo i afera z Komisją


I tak oto, z bijącym sercem, znalazłam się na podwórku kamienicy. W geometrycznym środku, między ponurymi ścianami, znajdował się dozorca Siadkiewicz i manipulował urządzeniem do odgarniania śniegu, w postaci dykty na łopacie. Dykta była płaska, moja głowa z wrażenia pusta, niebo szare, śnieg przybrudzony, a w powietrzu zimna filozofia, typowa dla dni bez dobrych wiadomości meteorologicznych.

Robotami kierowała pani Mania. Ręce miała wolne, więc to w jej objęcia, po krótkim sprincie, trafiłam w pierwszym rzędzie. Dozorca niewiele się spóźnił, ale że nie wypuścił z ręki szufli, to, aby oddać urodę sceny, będę musiała uciec się do terminologii baletowej. W ten sposób moje pas de deux z panią Manią, dzięki zgrabnemu skokowi dozorcy, tak zwanemu pas de basque, przeszło w pas de trois. Pas de trois byłoby bliskie ideału, gdyby nie łopata. Kiedy jednak skupiliśmy się ciaśniej, a łopata przywarła do nas, jak by to ona była za mną stęskniona najsilniej – zaczęliśmy przypominać prawdziwy corps de ballet, w trakcie oddawania się eleganckiej choreografii do muzyki współczesnej.

Kiedy już mieliśmy się rozdzielić, nasz zespół uległ niespodziewanemu wzbogaceniu. Oto rozległ się odgłos glissade i swojego entrée dokonała solistka, natychmiast rozpoznana jako lokatorka z II piętra, niejaka Tęgodubska. Po chybionej próbie uchwycenia się nas, Tęgodubska zrezygnowała z kontynuacji glissade i dała pokaz sekwencji mouvements w śniegu, czyli niejako par terre. Niestety, wraz z jej przybyciem, o Jeziorze Łabędzim nie było już mowy, a to, co nastąpiło, było gwałtowne jak podbiegunowa wersja West Side Story.
Po pół minucie lokatorka przerwała występ, zidentyfikowała w śniegu beret i zaczęła oddalać się krokiem przypominającym Parademarsch, w wersji ulubionej przez niejakiego Adolfa H.
- Dzień dobry, pani Tęgodubska – pośpieszyłam z pozdrowieniem, starając się o dźwięczną dykcję w okolicach litery "b".
- Proboszcz się dowie, proboszcz się dowie! – wykrzyczała Tęgodubska i zniknęła.
- Co jej jest? - zapytałam.
- Oj, pani Władziu, żeby pani wiedziała, co ona tu na pani temat wygaduje – wskazała mężowi świeżą zaspę dozorczyni. – Nawet papier na panią po klatce przyklejała.
- Podobno nie przyjęła pani naszego proboszcza na kolędę – odłożył lodołamacz Siadkiewicz.
- Bo byłam w Ameryce Południowej! – zdziwiłam się. – A poza tym, mieszkam w innej dzielnicy.
- I że bierze pani na grypę homeopatię i że jej siostra, znaczy ta, co wyszła za starego Klaputa spod dwójki, widziała, jak pani zadawała się w rozmowie z dziwką Carmen i z tym czarnym z Łajkiki. Bo jej siostra tam sprząta.
Stało się jasne, że siatka wywiadowcza Tęgodubskiej wyszła poza kamienicę i że jej agentka z Waikiki Yoruby nie polubiła.

- Pójdę już, bo na górze czekają na mnie – powiedziałam. – A Bazyl? Co z Bazylkiem?
- Bazyl musiał coś słyszeć od pana Lwa – odpowiedziała Siadkiewiczowa – bo rano nie wyżarł Cyckowi z miski, tylko poleciał na schody.
- O właśnie, a Cycek? Chciałam powiedzieć, Don Ciccio?
- A gdzieś go tu widziałam z Sylwkiem – zwilżyła głos pani Mania – Teraz, kiedy zimno, to nasz Cycek wychodzi tylko, jak go przydusi.
- Jemu to na poduszce dupę trzymać wolno – rozżalił się dozorca.

Skierowałam się w stronę klatki schodowej.
Oto pętla miała się zamknąć. Raport nr 173 zawiesił się w momencie, gdy zaczął trąbić taksówkarz. Było to rok i cztery miesiące temu. Ale teraz, kiedy rewolucja światowa i jej bieżące zagadki od nowa rozwijały przede mną dywan, musiałam wstąpić nań bez wahania. Więcej, wypadało zadbać o poziom adrenaliny, adekwatny do euforii, której postanowiłam ulec. W poczuciu misji, nałożonej mi przez WSBN, z miłości do Czytelnika i, last but not least, dla własnej przyjemności.

W miarę jak mentalnie rozpędzałam się, precyzował się w mojej podświadomości pewien obraz, a ja, jak maszynista parowej lokomotywy, wrzucałam do jego wnętrza coraz to nowe barwy i coraz to gęstsze dźwięki. I tak, pojawiło się tło, o konturach nieostrych, zrazu rozmyte w pastelowej mgle, aż wyrzuciło z siebie pierwszy plan, który wypadł mi na spotkanie, rozedrgany od rytmów i kolorów. Pojawiły się na nim obrzmiałe, mleczno-zielone balony i zaczęły pękać, tryskając wiązkami tropikalnych kwiatów. Z mgły wypadły czekoladowe dziewczyny, kontrastujące z wielkimi, nieruchomymi sylwetkami w białych i złotych maskach weneckich. Nagle rozgadały się bębny i eksplodowała samba. Zewsząd napływał karnawał, o zapachu rzadkich drzew tak silnym, że musiałam zatrzymać się i pośpiesznie przerzucić najbardziej ryzykowne strony w katalogu rzeczy niestosownych, który mam zawsze pod ręką.
Niech mi Czytelnik wybaczy to falowanie bioder, tak niespodziewane w północnym klimacie, ale czyż jeszcze kilka dni temu, z pirogi zanurzonej w wodzie czystej i ciepłej, nie słuchałam radości i płaczu gitar? Z kwiatem we włosach i dreszczem w duszy, niespokojnej, bo świadomej nowych zadań...
Tymczasem rzeczywistość spokojnie czekała i miała zamiar przywrócić znaczenie dekoracjom.

- Ale, po kolei – jak mruknął niskopłatny pianista, wysyłając pierwszy dźwięk gamy C dur.
Ja zdecydowałam się na sonatę C mol. Jej pierwszy dźwięk czekał na mnie na pierwszym piętrze, przy framudze drzwi do gabinetu ginekologa Szczywąsa. Dźwiękiem tym był Bazyl, adorator papugi Nadieżdy i mój wypróbowany przyjaciel. Kot musiał nie znać dnia ani godziny, bo siedział "po ludzku", oparty o ścianę, i drapał się po szyi przy pomocy jednej z tylnych łap. Co jakiś czas robił przerwę i, z łapą w powietrzu, coś sprawdzał w rejonie uważanym za wstydliwy. Zamarłam i wycofałam się. Kiedy hałaśliwie wróciłam, Bazyl zerwał się, otoczył aurą w rodzaju "No nareszcie, bo mi już kwiaty więdną!" i miaucząc przypadł mi do nóg. Przez chwilę wycierał się o mnie i mruczał, aż odegrał błyskawicę i zniknął.

Odnalazłam go przed drzwiami do Komórki. Leżał w poprzek, jakby chciał mnie ostrzec. Kiwnęłam mu głową i zamiast korzystać z klucza, nacisnęłam dzwonek. Moją uwagę zwróciła ławeczka, na której siedział Sylwester Apolinary, znany w Komórce jako "gówniarz od Siadkiewicza". Junior zaanonsował mi zwięzłe "dzień dobry" i ostro przyciągnął Cycka, wspomnianego przed chwilą rottweilera, z papierami na nazwisko Don Ciccio. Pies musiał ograniczyć się do powitalnych pisków i spojrzenia, za które doświadczona suczka oddałaby ostatnią puszkę Grancarno spod świątecznej choinki.

Otworzył mi osobnik łysy, z jednodniowym zarostem na nalanej gębie, bez krawata, w koszuli wypuszczonej na spodnie pod ciemną marynarką w pionowe prążki. "Skąd ja znam tego typa?", rozbłysło we mnie pytanie, natychmiast wypchnięte przez odpowiedź - z telewizji. W istocie, miałam do czynienia z czymś, co znany Czytelnikom Maurycy nazywa 3M, czyli Modelową Mordą Medialną.

Nie było wątpliwości – naprzeciw wejścia, za stołem rozpościerała się komisja. Rozpoznałam w niej redaktora Sobakiewicza i lektorkę Puffel. Typ, który mi otworzył, rozsiadł się i wziął za robienie min odpowiednich dla przewodniczącego. Przyklejeni do niego siedzieli dwaj nieznajomi, o twarzach bezekspresyjnych. Im również więzienny zarost przeniósł się z głów na brody i policzki. Skojarzyli mi się z dwoma łotrami, z tym, że żaden nie wyglądał na dobrego.

Z kanapy i różnych siedzeń porwała się na mój widok Rewolucja. W pełnym składzie. Zostałam wyściskana przez Rebeka, Amam, Libero, Jojo, Mikołaja i Haka, i wszyscy razem wywołaliśmy niezłe zamieszanie. W zawieszonej na zwykłym miejscu klatce doszło do trzepotu skrzydeł i czegoś w rodzaju gruchania. Dźwięki przypominały Alfabet Morsa w interpretacji morsa. Stojący przy oknie emisariusz Zylbersztajnow spojrzał wymownie na klatkę i dwoma palcami zacisnął sobie wargi. Pojęłam, że papuga Nadieżda odgrywa niemowę.

- Wznawiamy procedurę – walnął w stół Prezio. Czarnym wazonikiem. Jak młotkiem, tyle że z młotka rzadko wypada plastikowy żonkil.

- Miejsce świadka zajmie teraz emisariusz Zilbersteen – postawił palec na dwustronicowej liście jeden z nieznajomych.
- Nie zajmie – pozostał przy ścianie Lew Dawidowicz. - Chcesz kopa, Narwal ?
- Rżniesz głupa, Narwal – obruszył się na Narwala drugi z nieznajomych. – Jak był hazard, to Silbersztajn podrywał małpy w Poranariby.
- Ty też chcesz kopa, Kuśka? – przeadresował ofertę emisariusz. – Nie jakiś Silberdreck, tylko Zylbersztajnow i nie w Poranariby, tylko w Paramaribo. Na riby będzie pora, jak oddasz wiosną futerko do czyszczenia.
- Niech będzie – nie przyjął propozycji kopa Kuśka. – Ale uwaga, nie Kuśka, tylko Kuszkin.
- OK, Puszkin – przyjął do wiadomości Lew Dawidowicz.
- Za świadka usiądzie Sylwester Apolinary Siadkiewicz – odczytał Prezio. – Wezwijcie z korytarza, Puffel.
- Jak powiedzieliście nazwisko? – zaczęła nie wierzyć uszom lektorka.
- Pan przewodniczący Mirosław Srakuła poprosił was, koleżanko, o wezwanie na świadka Sylwestra Apolinarego Siadkiewicza – wyrecytował redaktor Sobakiewicz. – A to dlatego, koleżanko, że macie bliżej do drzwi.
- Chuj prawda – mruknęła lektorka, ale otworzyła drzwi i zawołała – Gówniarz od Siadkiewiczów!
Siadkiewicz junior przykrył sobą kuchenny stołek bez oparcia.
- Co macie do powiedzenia, Apolinary, w sprawie hazardu? – zadał pytanie Narwal.
- Nie właźcie mi z butami w kompetencje – fuknął Srakuła. – O ile wiem, przewodniczący komisji nosi nazwisko Srakuła, a nie Narwal. O ile wiem.
- Srakula – zgodził się Narwal. Nie bez pewnej delektacji w głosie. – Jak ten wampir.
- To wy się kłóćcie, a ja sobie pójdę – zaproponował Siadkiewicz junior. – A wampir, to był Drakula.
- Zostańcie, zostańcie, Apolinary – wstrzymał go Kuszkin.
- Teraz wy dla odmiany? – wściekł się Prezio. – A więc, świadku Apolinary, ...
- Wolę Sylwestra – odezwał się młody.
- Każdy woli – zabrzmiała publiczność. Jak chór grecki.
- To jak macie w końcu na pierwsze? – zaczął sprawdzać na liście Srakuła.
- Cycek! – krzyknął Sobakiewicz.
Ktoś wpuścił rottweilera. Pies zasiadł przed Komisją, obok swojego pana, i wywalił język.
- Cycek – przyjrzał się liście Srakuła. – Dziwne imię!
- Nie tak dziwne jak Brajan czy inna Esmeralda – uszczypnął Prezesa Narwal.
- Mojemu dałem nie Brajan, tylko Brian – oderwał się od krzesła Srakuła.
- Szkoda, że nie Kwasimodo – rozciągnął palcami usta i zagrał zeza Narwal.
Aluzja była paskudna. Co dziecko winne?

Kiedy oddzielono Srakułę od Narwala, Narwalowi musiało się coś w ustach ruszać, bo zaczął sprawdzać. Nie było też wiadomo, gdzie się podziały guziki marynarki Przewodniczącego, ale kiedy Narwal wypluł je na stół razem z zębami, bilans wyszedł na zero.
- Ogłaszam dziesięć minut przerwy – powycierał guziki Srakuła i wyszedł, mimo protestów publiczności.

Mieliśmy chwilę czasu. Hak przystąpił do przyjmowania zakładów w kwestii, kto wygra następną bójkę, a Rebek ustawił się z kamerą i wykonał najazd na twarz Narwala.
- Lepiej byłoby mu to zszyć, niż filmować – zauważyła Amam. – A na waszym miejscu, Puszkin, nie rechotałabym, bo, jak uczy historia literatury, Puszkiny długo nie żyją.
- Kuszkin, za pozwoleniem – rozeźlił się Kuszkin.
- Rusz dupę, Abstynent – przypomniał sobie formułę emisariusz Zylbersztajnow. – Założę się, że pan Kuskin wolałby być Zakuskin!
- Zakuski Zakuskin nie odmówi – zmiął w kulkę dumę rodową na na widok kiełbasy Kuszkin. – A wy Narwal, też spróbujecie?
- Narwal nie spróbuje, bo nie ma czym – wyprzedził Narwala Hak. – Zębów nie ma. Jedne wypluł, drugie połknął.

Ledwo Mikołaj uwinął się w ramach pierwszej kolejki, kiedy do pokoju wpadł Prezio.
- Gdzie Narwal – ryknął.
- Narwal zdezynfekował się i poleciał sprawdzić, czy dentysta z sąsiedniego bloku jest zdolny do aktu chirurgii stomatologicznej – poinformował Rebek. – Nawet chciałem iść filmować, ale jak Narwalowi zajrzałem w japę, to pomyślałem, że jatka lepiej wypada w rzeźni.
- Ale teraz niech prezes uważa – przestrzegł Srakułę Kuszkin. – Żona Narwala ma dwa metry i zabije prezesa jak raz dwa trzy. Ćwiczy karate Kyokushin czy karate Kuykushin.
- Karate Hujkuszkin ? – zdziwił się Hak. – Nie słyszałem.
Kuszkin zamyślił się, a Srakuła wznowił posiedzenie.
- Minęło 7 minut, czyli 10 minut przerwy skończone – zadecydował i kazał wezwać świadka.
Wrócili obaj. Rottweiler zdyszany, bo zdążył pożywić się w dozorcówce.
- Czy ktoś z komisji ma pytania do świadka? – zagrzmiał Przewodniczący. – Nie słyszę. Świadek jest wolny.
- Z Sejmu mądrość płynie, jak miód po dziewczynie! – rozentuzjazmował się na melodię "Łowiczanka jestem" Libero. – Zapraszam pana Przewodniczącego do Waikiki.

W międzyczasie zapłonęła i zgasła ostatnia sekunda z dziesięciu minut.
Zameldowała się Puffel, zszedł od pani Hilarii redaktor Sobakiewicz, a przed drzwiami toalety wycierał łapy o spodnie Kuszkin. Komisja zasiadła i zaczęła się rozglądać za Przewodniczącym.
- Co, kurwa? – zaniepokoił się Srakuła, już w drzwiach i w płaszczu. – Nie było pytań, to świadka rozpuściłem do domu. Na dzisiaj zamykamy.
- Coś nie gra – oznajmił Sobakiewicz. – Ale mam nagranie u redaktora Wasylisa w telewizji, to nawet lepiej.
- A ja mam wywiad z redaktorką Olewajnik – podrapała się pod pachą lektorka Puffel.
- A wy, Puszkin, pewnie zostaniecie na jednego – zaantycypował Sobakiewicz, który nie chciał, żeby go medialnie widziano w towarzystwie Kuszkina.
- A gdzie tam – bez wyczucia zareagowała Rewolucja. - Pan Kuszkin też się śpieszy.
- Fakt, moja wątroba dostała zajoba – zaimprowizował Kuszkin, któremu dla odmiany na medialnej widzialności z Sobakiewiczem zależało.

- A Mikołaja gdzie wcięło – zaniepokoił się Lew Dawidowicz, od minuty z pustą szklanką.
- Sok sobie wiruję – dobiegło z kuchni. – Z czarnej rzodkwi i szczawiu.
- Nie będzie za słodki? – odzyskała mowę papuga. – Chodź do mnie, Władziu, niech cię dziobnę.

Po komisji nie było śladu, a czas odprężenia i wyjaśnień mógł rozsiąść się wygodnie, zamiast skradać się i kręcić.
Wśród Czytelników moich kronik na pewno są tacy, którzy gorszą się, ilekroć daję świadectwo pewnej sympatii wobec zamieszkujących Komórkę Rewolucyjną bojowników o sprawy, które nie tylko są mi obce, ale są szkodliwe wobec wszystkiego, co sama cenię. Przed sentencją potępiającego mnie ostatecznie wyroku, powinni oni wziąć jednak pod uwagę dwie rzeczy – że celem istnienia WSBN jest leczenie, a złość i pogarda wywołują w przeciwniku złość i pogardę pomnożoną przez dwa, oraz że jeśli obcuje się ze sobą od tak dawna, jak ja z większością podopiecznych, to musiały się między mną a nimi nawiązać nici, jeśli nie ostrożnej przyjaźni, to przynajmniej pewnego zrozumienia i rozbawienia. Ileż to małżeństw zawdzięcza swoją jedność w większym stopniu wysokiemu poczuciu humoru niż lekturze Żywotów Par Świętych, i bardziej kuchni i łożu, niż nieprzerwanej, codziennej i conocnej akademii na cześć cnót z najwyższej półki.

- Nie wyobrażacie sobie, kochani, jak się cieszę, że was widzę! – pozwoliłam sobie na otwierający fiestę wykrzyknik.
- Takie już my baby jesteśmy – rozdarło się dla równowagi w klatce - Powinnyśmy na widok waszych pysków krzyczeć i wzywać pomocy - bando lewicowców, ateistów, sodomitów, agentów spod ciemnej gwiazdy, starych rozpustników, młodych impotentów, kapusiów, szabesgojów, łowców antysemitów, prowokatorów, ...
- Zamknij się, królowo egzotycznego kurnika – ryknął Jojo. – Wyskrzeczałaś już dziesięć epitetów, a nas tu jest tylko sześcioro.
- Bo cztery wyzwiska były tylko dla ciebie, ty czarny płaszczu z mysich psitów – nie popuściła Nadieżda.
- Pax, pax! – wyjął żonkila i huknął wazonikiem emisariusz Zylbersztajnow.
- A pan, Lwie Dawidowiczu, mógłby dać sobie spokój ze wspominaniem tego stowarzyszenia – zgorszył się Rebek. – Zaraz usłyszę o Piaseckim i Dobraczyńskim. A na deser może mi jeszcze Lew Dawidowicz porębę z czekolady w sosie filipskim podsunie!
- Jak z czekolady, to ja bym się pisał – zapisał się na porębę Hak.
- Ja nie mogę! – krzykliwie zaniemogła Amam.
- Może soku z czarnej rzodkwi i szczawiu ? – przechylił dzbanek ze swoją ropą naftową Mikołaj.
- Żenada – zzieleniał i zatkał się ręką Rebek. – Teraz to i ja nie mogę!
- A jakby tak wmieszać w to z pół litra Stolicznej? – wystąpił z projektem poprawienia receptury Hak.
Wegeterianin i protestant Dnia Siódmego nie odpowiedział, tylko nalał sobie i podniósł szklankę do ust. Po czym nos skoczył mu do tyłu i popchnął resztę twarzy. Lew Dawidowicz wyrwał Mikołajowi dzbanek, powąchał i zaczął wyglądać, jakby się od tygodnia nie golił.
- Wylej to, Abstynent – ryknął – umyj łapska i przynieś coś przezroczystego.
Sytuacja została uratowana, a po drugiej przezroczystej butelce w Komórce doszło do zmiany klimatu. Nowy klimat okazał się bez porównania lepszy, a w miarę, jak spod każdego bojownika coraz dalej wysuwały się nogi, naprężał się w nim język i energicznie nawiązywał do najlepszych tradycji rewolucyjnych. Inaczej mówiąc, przysłówki, przymiotniki, czasowniki, rzeczowniki i inne zaimki, jeden po drugim, okazywały swoją zbyteczność i dawały się zastąpić przez parę zaledwie słów o wspólnym rdzeniu. Parę, ale z gatunku tych, które podrywają masy do ataku na Pałac Zimowy i zmieniają bieg dziejów.

- Teraz albo nigdy – powiedziałam sobie i zapytałam o genezę komisji i przebieg obrad do momentu, kiedy kot Bazyl podprowadził mnie pod drzwi, a przewodniczący Srakuła je otworzył.
Jako pierwszy odpowiedział na mój apel Hak. Widziałam, że do głosu przygotowała się Nadieżda, ale po pierwszych słowach Haka popadła w śmiech tak zaraźliwy, że zaraził się nie tylko Lew Dawidowicz, ale i ona sama. Zarażając siebie samą, im więcej Nadieżda się śmiała, tym śmiała się jeszcze więcej. Śmianie się przy pomocy dzioba łatwe nie jest. Stąd papugi zdolne do śmiechu są rzadkie i drogie.

Jest bardzo ważne, żeby do śmiejącej się papugi nie zbliżać takich przedmiotów jak ołówki i palce. Ostry i niekontrolowanie kłapiący dziób jest w stanie uciąć wszystko przy nasadzie i podobno (ale to już między nami) rozśmieszanie papug jest zabronione na plażach nudystów męskich. A w Cap d'Agde, we Francji, na plaży nudystów homoseksualnych jest nawet wielka różowo-czarna tablica "Chcesz mieć ciągle długi, to nie śmiesz papugi!" (każdy łatwo domyśli się, że nie chodzi o "długi" w sensie niespłaconych kredytów).

Czytelnik zrozumie, że w zaistniałej sytuacji nie mogłam liczyć na uczciwą i precyzyjną relację wydarzeń w wykonaniu Nadieżdy czy emisariusza Zylbersztajnowa. Dla odmiany, opowieści pozostałych członków Komórki tak wplotły się w narrację Haka, że nie potrafiłabym rozpleść serii węzłów, raz szczerych, a raz hańbiących dziewiczość prawdy z cynizmem i rozpasaniem werbalnym. Jedna Amam, z racji skutecznej senności, nie brała udziału w opowieściach, które były nie tylko ewenementem artystycznym, ale stały się kanwą dla filmu dokumentalnego – Rebek filmował każde usta i rejestrował każdy dźwięk. Zapytany, kiedy szeroka publiczność zapozna się z filmem, oświadczył, że "odważny to on jest przeciwko całemu światu, ale nie przeciwko sobie samemu, czyli że wszystko zależy od wyników przyszłych wyborów". A gdyby Centrali przyszło do głowy zablokować publikację filmu z obawy o dekonspirację Komórki, to "nie brak na tym świecie telewizji z pieniędzmi".

Dobrze, ale zapyta Czytelnik, dlaczego dotąd nie przytoczyłam wszystkiego, co usłyszałam, słowo po słowie. Odpowiem następująco: Czytelniku, a czy ty sam, w zgodzie z własnym sumieniem, żoną, dziećmi i proboszczem, przytoczyłbyś opowieść, której pierwsze trzy słowa, autorstwa Haka, brzmiały "Kurwa, ten chuj...", a ostatnie słowo, w interpretacji Rebeka brzmiało "mać" ?  Czyż nie pisałam, wyżej w tym raporcie, o "przezroczystym płynie" i narastającym nawiązywaniu do "najlepszych tradycji rewolucyjnych"? Dodam pośpiesznie, że jeśli tych "najlepszych tradycji rewolucyjnych" nie ujęłam od razu w cudzysłów, to przez nieuwagę, za którą uderzam się w koraliki.
Wiem, prawda ucierpi, ale na nic więcej niż streszczenie Czytelnik mnie nie namówi. Nie zaliczam się do kronikarek raz zdolnych się rozochocić, a potem na zawsze utracić zaufanie Czytelnika i jego estymę.

A było mniej więcej tak: nieletni wnuczek kierującego Centralą Szapirowa (też Szapirow, tyle że nie Lew Mojsiejewicz, a Maciej Przemysław) prowadził handelek zdjęć pornograficznych dziewczyn, jak się okazało - wyłącznie powyżej 80 kg (taki miał gust), a w piwnicy u dziadka ustawił jędnorękiego bandytę. Klientów naganiał mu Sylwester Apolinary Siadkiewicz, przy czym sam był klientem w zakresie fotografii (młodzieńczy gust hazardu czasem nie obejmuje). Stary Szapirow dwukrotnie tuszował sprawę pornografii wagi ciężkiej, ale nie miał pojęcia o piwnicznym kasynie.

Rzecz się wydała za sprawą dzielnicowego pisemka działkowców, które w dodatku wpadło w ręce miejscowej Rady Parafialnej podczas poświęcania mebli do nowej świetlicy. Walki z Parafią Szapirow bał się jak ognia, więc ograniczył się do wymuszenia na Urzędzie Miejskim zgody na wzniesienie na terenach działkowych sklepu z obuwiem i do zatrudnienia jedynego dziennikarza organu działkowców na dobrze płatnym stanowisku kierownika Wydziału Promocji Medialnej. Jednocześnie postanowił przeprowadzić, jak to ujął w znanej Czytelnikowi żółtawej kopercie, "szkolenie Komórki Rewolucyjnej w zakresie prowadzenia komisji przeciwko przeciwnikom politycznym" i przy okazji gówniarza od Siadkiewiczów zniechęcić do wylewności. Nikt z członków komisji nie miał pojęcia o sprawie. Wszyscy natomiast mieli chęć przypodobania się kierownictwu Centrali. Jeden Srakuła został poinstruowany co do sposobu rozegrania klasycznego już tricku pod nazwą "siedmiominutowe dziesięć minut" i spisał się na piątkę. Naturalnie, wobec przecedzenia informacji przez partyjne sitko, nie wszystko dało się przewidzieć i nowe ruchome uzębienie Narwala miało pozostać tego faktu symbolem.

Nadszedł moment, kiedy niecierpliwa fizjologia zaczęła chylić zebranie ku końcowi. Amam została zaniesiona do sypialni już wcześniej, a pozostali jęli chaotycznie drzemać albo domagać się świeżego rosołku. Mikołaj najpierw wyniósł z kuchni swój sok z czarnej rzodkwi i szczawiu, a kiedy z łazienki dobiegł odgłos spuszczanej wody, Rewolucja poleciała zawiadamiać Amam, że może wstawać. Aby za chwilę przybiec z powrotem, ścigana przez różne kapcie, wśród których wyróżniały się Rebekowe, z różowymi puszkami, rozmiar 44.

- Jutro jak zwykle, Nadieżda – podeszłam do klatki.
- Ciao – pierwszy raz w życiu powiedział Lew Dawidowicz.
- Męczący był dzionek – podsumowała papuga. – Niech mi nikt nie wspomina tego Srakuły. Byłabym przez niego parę razy odzyskała mowę.
- A właściwie dlaczego udawałaś niemą?
- Wczoraj przegrałam z Hakiem zakład. Nie wierzyłam, że w ciągu pół godziny zje kilo makaronu z sosem pomidorowym, wypije z płaskiego talerza ...
- Nadia, młodzież popsujesz – ofuknął ją emisariusz. – Ale Hak maładiec, zjazdł, wypił i nie rzygał.
A więc nie chodziło o politykę. Parsknęłam na głos i stwierdziłam rozbawienie dzioba. Tym razem dyskretne i kontrolowane.

- To co, Bazyl, idziemy sprawdzić, co Cycek ma w misce? – zaryzykowałam, z taktem poniżej przeciętnej.
Bazyl umieścił się przed drzwiami, udając, że nie zrozumiał. A za drzwiami, opuszczał się ze mną rytmicznie, ze schodka na schodek i pomyślałam, że trochę go to kosztowało. Bo też czy ktokolwiek widział kota starannie naśladującego kanciasty i szorstki sposób poruszania się dwunogów w botkach na obcasie?
- Zmykaj, Bazyl, bo zimno – powiedziałam w środku podwórza, tam gdzie parę godzin wcześniej miał miejsce pewien spektakl.
A kiedy to sobie uświadomiłam, nadeszło z naprzeciwka jego żywe wspomnienie. Z pochyloną głową, machając torebką, przeszła obok nas Tęgodubska. Tak blisko, że Bazyl musiał uskoczyć.
- Dobry wieczór, pani Tęgodubska – zawołałam, tym razem bez przesadnej dbałości o spółgłoski.
- Dobry wieczór! – dobiegło jednak zza oddalającej się, znanej z silnego głosu lokatorki.
Bazyl otrząsnął się, trochę po psiemu, i porozumiał ze mną wzrokiem.

Moja uwaga na temat zimna, skierowana do kogoś o futrze tak wysokiej jakości, jak futro Bazyla, została bez wątpienia odnotowana. Natomiast ze strony Bazyla dobiegły do mnie dwa telepatyczne komunikaty. Pierwszy - że "to nie jego, a moje okrycie jest niedostosowane do większych chłodów" i drugi - że, "abym mogła rozgrzać się herbatą z cytryną lub szklanką soku z czarnej rzodkwi i szczawiu, w wersji zmodyfikowanej przez Haka, to muszę uprzednio znaleźć się w domu".
Oboje wzięliśmy sobie do serca wzajemne rady.
I wiem, że potem, kiedy już każde z nas znalazło się pod swoim dachem, pomyślało o drugim.
A za siebie nawet gwarantuję.

Władysława