WSBN

Wirtualny Szpital dla Bardzo Nerwowych powstał w roku 2002, na dawnym forum Najwyższego Czasu, a jego pierwszym i ostatnim dyrektorem został legendarny, całkowicie wirtualny dr Fciak. Na co dzień szpitalem i personelem zarządza Siostra Przełożona. W skład stałego personelu wchodzi pielęgniarz Świstak (pomaga mu żona, znana bardziej jako Świstula, oraz woźny Raciwiłł.
Dalej...

21 grudnia 2010

Światłość ze światłości

Ile rzeczy miało się spełnić po tym dniu, kiedy posłuszna Bogu dziewczyna Maria urodziła Jezusa.

Światłość ze światłości.
Syna Bożego zrodzonego przed wszystkimi wiekami.
Który stał się człowiekiem.


*


Życzę wszystkim bardzo szczęśliwego nowego Roku 2011.

2 grudnia 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (181), 2 grudnia 2010


Opowieść starszego pana i wspomnienie "czarnej wdowy"

 

Zszedł do nas emeryt Dyga z nieodpartą potrzebą zwierzenia się. Mówię "zszedł", bo starszy pan mieszka tuż nad Hilarią d. Eugenią Brodawką, a p.Hilaria zaraz nad nami.

Tak jak o niej, wdowie po adiunkcie, dr. Brodawce - z racji jej hipotetycznie śmiertelnych wobec niego wymagań uczuciowych - mówi się w kamienicy "czarna wdowa", tak do pana Dygi, z przyczyn dla odmiany zupełnie błahych, przylgnęło przezwisko Dziadyga.
Wymyślił je synalek dozorcy, Sylwester Apolinary Siadkiewicz, a poszło mu o rodzaj tiku słownego, jaki wstrząsa językiem emeryta przy każdej rozmowie. Ma on zwyczaj powoływać się na swój dorobek reprodukcyjny i moralny przy użyciu formuły "O mnie, proszę szanownego pana, o przepraszam - proszę dobrodziejki, proboszcz zawsze mówił: oto parafianin, jakich nam trzeba - wzorowy mąż, ojciec i dziadek Dyga". No i gówniarz od Siadkiewiczów to dyganie usłyszał.


Przejdźmy teraz do samej opowieści, która niestety żadnego rewolucyjnego serca nie skruszyła, jeśli nie liczyć Nadieżdy i emisariusza Zylbersztajnowa, do których (niech to zostanie między nami) przymiotnik "rewolucyjny" przylegał coraz słabiej. Co zresztą papudze było kompletnie obojętne; za to - gdyby się wydało - mogłoby nieprzyjemnie zaważyć na wynagrodzeniu, a nawet życiu Lwa Dawidowicza. Wprawdzie gwarancja jego długowieczności, a mam na myśli pewne tajemnicze dossiers, spoczywała nie na jakimś tam dysku, więcej czy mniej twardym, ale w sejfie któregoś z egzotycznych banków, i nawet instytucja WikiLeaks prędzej połamałaby sobie zęby niż złamałaby klucz do emisariuszowych sekretów, ale kontrwywiad w nowojorskiej Centrali Central tak podobno schamiał, że każdego podejrzanego wykreśla z listy żywych bez sprawdzania tożsamości. Dla pewności - z całym otoczeniem, nie zapominając o akwarium.

Dosyć teraz dygresji, której jedynym zadaniem miała być redukcja listy faktycznych rewolucjonistów o dwa nazwiska, i od nowa wskakuję w opowieść, która udaje, że się nie niecierpliwi.

Jeśli wierzyć dziadkowi Dydze, to opuścił się on był tego ranka na lodowaty i zaśnieżony poziom zero, z silnym postanowieniem zakupu prezentów dla wnuków. Ledwie jednak wystawił laskę na ulicę, o mało co nie został przejechany przez parkujący samochód. Kierowca zaczął gadać do komórki i nie tylko nie przerwał, ale nawet "jakby nie widział" machającego rękami i nogami emeryta. A później, już na chodniku, starszy pan został wielokrotnie zmuszony do "stopu" - to przed nadbiegającymi z prawa i lewa podfruwajkami, to przed cofającą się koparką gąsienicową, to przed licznymi choinkami na dwóch nogach, to w końcu przed pudlem w szkockim płaszczyku i krukiem, który mu przeciął drogę na piechotę i bez pośpiechu.

- I wtedy, kochani państwo, ja, mąż, ojciec i dziadek Dyga, pomyślałem, że mnie już nie ma - tak przedstawił podsumowanie swoich przygód emeryt.

Po czym - jeśli mu w dalszym ciągu wierzyć - starszy pan jął testować wszystko, na co się natknął - ludzi, zwierzęta i samochody osobowe oraz dostawcze. Wynik testu miał jednoznacznie wypaść na niekorzyść dziadkowego istnienia. Tymczasem emeryt krzyczał, wystawiał na mróz język, a nawet, z rozpaczy, siusiaka - wszystko na nic. Nie zainteresował się nim nikt. Nawet - kiedy przechodził pod wiaduktem - jakieś zziębnięte ptaszysko, prawdopodobnie gołąb, wysłało mu ciepły ładunek na gałkę laski, a nie - jak by dziadek w ramach testu pragnął - na rękaw.

W tym miejscu relacji dziadek Dyga przyjął wyraz twarzy, który wzruszyłby krokodyla nilowego. Gada może by i z drzemki wytrącił, ale na zahartowaną w antyfaszystowskiej walce rewolucję trzeba było znacznie więcejJedyną reakcją popisał się Hak, kiedy mu się teatralnym szeptem wyrwało "Ale Dziadyga p...".

Nie łatwo jest kobiecie cytować wypowiedzi rewolucjonistów w całej ich oryginalnej krasie, ale że - kiedy z rąk dr. Fciaka przyjmowałam nominację na kronikarkę rewolucji - nie protestowałam, więc nie mogę się uchylać przed literackimi fotografiami dialogów. Szept Haka, z kilkoma recenzjami, brzmiał więc:
- Ale Dziadyga pierdoli.
- Cham jeden - skwitowała wypowiedź papuga Nadieżda.
- Fakt, salonowe to nie było - zgodziła się z ptakiem agentka wywiadu M., Amam.
- Co, co? - zainteresował się emeryt.
I natychmiast wznowił opowiadanie, bo bardzo nie lubił sam sobie przerywać.
- Pan się streszcza! - ledwie zdążył sucho nakazać Libero.
- I wtedy, proszę szanownych zebranych - przeszedł do rzutu na taśmę starszy pan - uznałem, że skoro mnie nie ma, to znaczy, że nie mam ciała i że mogę wkopać się w ziemię, unieść się nad ślizgawicę, albo … dlaczego nie … wejść do sklepu przez szybę wystawową.
- I co, pewnie się udało? - zaszydził Jojo.
- Jak najbardziej - odpowiedział pan Dyga. - Założyli mi potem w szpitalu Św. Jacka Kuronia po dwa szwy na każde oko i tak oto odnalazłem swoje siedemdziesiąt trzy kilo. Obecnie każdy mnie na ulicy widzi i ustępuje.
- Może dlatego - zamyśliła się na głos Amam - że pan ma teraz taki kaprawy wygląd, a ludzie tego nie lubią.
- Zwłaszcza, jak idą jeść - dodała po chwili.
- Szanowny pan nie odmówi kieliszeczka? - zgalwanizował Mikołaja emisariusz.
- Tego mąż, ojciec i dziadek Dyga nigdy nie odmawia - otworzył usta i przechylił głowę do tyłu emeryt.
- Wlejcie mu ze dwa - zalecił Lew Dawidowicz.
- Zakąszę na klatce - porwał plaster salcesonu pan Dyga.
I przyśpieszył w kierunku drzwi z niespodziewanym impetem. Jakby mu zależało na następnych szwach.

- Pora iść na obiad - obejrzał zegarek Libero.
- Wiem, że macie kantynę w Waikiki - rozległ się nagle od strony drzwi głos dziadka Dygi.
Dziwne Zamek w drzwiach został za emerytem starannie przekręcony.
W Komórce zrobiło się zimno.
- Grzać przestali? - porwał się z krzesła i sparzył ręce na kaloryferze Jojo.
- Lepiej chodźmy jeść bez aperitifu - zakomenderował emisariusz Zylbersztajnow.
- To co? - zawiesił butelkę Mikołaj - Leję, czy chowam?
- Jak się wylejesz, to schowaj - poinstruował go Hak.
Nikomu nie było do śmiechu

- Weźcie mnie dzisiaj ze sobą - odezwała się nagle Nadieżda. - To co, że mróz!
- Narzucimy ci kocyk na klatkę - zajęłam się logistyką.
- Hak cię poniesie - obiecał Lew Dawidowicz.
- Znowu kurwa ja?

Elementy rutyny wracały, ale równowaga wyraźnie sie wahała.
- Kto przejdzie pierwszy? - zatrzymała się przed drzwiami Amam.
- Rebek przejdzie - zaryzykował pogląd emisariusz. - On w duchy nie wierzy.
- Wierzę jak najbardziej - cofnął się do sypialni Rebek. - Żenada, byłbym wyszedł w rannych pantoflach.
- Ja pójdę pierwsza - zadecydowała Nadieżda. Głosem, który, zanim opuścił dziób, wykonał parę głuchych wibracji.
- Od kiedy, kurwa, klatka ma łapy - wściekł się Hak. - A ja pierwszy nie pójdę, bo mam lumbago.
- Idź Jajo - zarządził Lew Dawidowicz. - Sąsiad nazywa się nie Dybuk tylko Dyga.
- A ja nie Jajo, tylko Jojo. A nie pójdę pierwszy na znak protestu przeciw faszyzmowi, który i tu wtargnął - szarpnął się na emisariuszowej smyczy Jojo.
- Pójdziesz, pójdziesz - zapewnił Lew Dawidowicz i przystawił go do framugi. Tak raczej na płask.

Kiedy Lew Dawidowicz przekręcił starannie wszystkie cztery klucze, nagle z wnętrza Komórki dał się słyszeć krzyk i śmiech emeryta Dygi.
- A o mnie zapomnieliście? A ja się może boję ciemności. Ahaha, hahaha, huhuhu, hihihi.... uuuuuuuuuuuuu...

Najszybciej zbiegała po schodach Amam. Ja schodziłam zaraz za Hakiem, który wyjękiwał różne wyrazy, których nie zapamiętałam, tak byłam zajęta drapowaniem kocyka na klatce. Jako ostatni dostojnie opuszczał się Bazyl. Z wyrazem pyszczka, który cynicznie naruszał prawa autorskiego Lewisa Carolla do "uśmiechu kota".

Na miejscu, w Waikiki, nikt do tematu dziadka Dygi nie wracał. A kiedy dał się przez okno widzieć przechodzący ulicą inny znany Czytelnikowi emeryt, niejaki Wigorek, i Hak burknął "kolejny dziadyga", to komplet oczu przekłuł mu wargi. Aż musiał przyłożyć rękę do ust. Jak plaster.

*
Reszta dnia potoczyła się nijako i mogę w podsumowaniu powiedzieć, że - z punktu widzenia działalności rewolucyjnej - dzień sukcesem nie był.
Kiedy zaś pod wieczór szłam do siebie, myślałam o roli podobnych wydarzeń w historii rewolucji. Nie doszłam w swoich rozważaniach do niczego konkretnego - tym bardziej więc postanowiłam nie tylko pozostawić temat bez wniosków, ale nawet skończyć raport "przed czasem".
Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że miało być dzisiaj o młodych "antyfaszystach", a było o przechodzącym przez zamknięte drzwi pewnym starszym panu.

Ale uwaga, bywają dziadygi znacznie groźniejsze i niejeden z nich manipuluje antyfaszystami.
Tymi przed trzydziestką, tymi w pasiakach, tymi w maskach...