WSBN

Wirtualny Szpital dla Bardzo Nerwowych powstał w roku 2002, na dawnym forum Najwyższego Czasu, a jego pierwszym i ostatnim dyrektorem został legendarny, całkowicie wirtualny dr Fciak. Na co dzień szpitalem i personelem zarządza Siostra Przełożona. W skład stałego personelu wchodzi pielęgniarz Świstak (pomaga mu żona, znana bardziej jako Świstula, oraz woźny Raciwiłł.
Dalej...

27 sierpnia 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (178), 27 sierpnia 2010

 
 
Jak długo może trwać nirwana

Czy życie może biec linearnie?
Wyobraźmy sobie, że w letni, pogodny wieczór siedzimy pod gruszą. Za młodzi, za starzy śpiewa u sąsiada Rynkowski, a my jesteśmy wszystkiego syci i nie boimy się nawet o nowe sari, bo ostatnia gruszka spadła przed południem...
Otóż, czy dusza nasza ma wtedy prawo zaskomleć: "Chwilo, trwaj! Przez dzień, przez rok, na zawsze.... "?
Odpowiedź jest chłodno negatywna, ale jeśli któryś z Czytelników jest gotów przysiąc, że nigdy nie zdarzyło mu się marzyć, żeby jakiś moment w jego życiu, wolny od kataru, komunikacji miejskiej i związków zawodowych, zaczął się leniwie przeciągać i żeby się w końcu rozciągnął do nieskończoności sięgającej końca wakacji - niech się podniesie i trochę postoi.

My w tym czasie wrócimy do Term we francuskim miasteczku N.
Oto w okrągłej sali, pod wysokim stropem rzeźbionym w mleczno-białe zamyślenia, widać spory krąg utworzony z głów. Te głowy wystają z białego błota i należą do nas. Do zatrudnionych na co dzień w Komórce Rewolucyjnej pracowników frontu ideologicznego i do mnie - dyskretnej kronikarki ich osiągnięć. Na głowach, od strony twarzy, maluje się pogoda. Tę samą pogodę widać na części dziobowej papugi Nadieżdy, która, chociaż zupełnie sucha, nie sprawia wrażenia rozczarowanej. Obserwuje nas ze swojej polowej klatki na brzegu basenu, w pełnej z nami harmonii duchowej i mimicznej.
Spoczywamy w stanie nieważkości. Błoto jest ciepłe i usypiające. Już wiemy, że potrafi być zdradliwe: ilekroć nasza beztroska zakpi sobie z ostrożności - wtedy nogi wylatują nam na powierzchnię, mięśnie napinają się, a ręce szukają w panice zatopionych w błotnym mleku metalowych uchwytów. Szukają metalu, a bywa, że znajdują nieoczekiwane fragmenty sąsiadów. Jest wpisane w naturę błota, że nawet gdy białe, nie ma gwarancji na jego niewinność.

Czy nie czas powiedzieć coś więcej o życiu i przygodach Rewolucji u wód?

- Ale po kolei - jak krzyknął na wezyra sułtan, wyciągając rękę po kawę z trucizną.

Rozstaliśmy się z Czytelnikiem w raporcie o numerze 177.
Kto ten raport czytał, wie, że Centrala wysłała nas na kurację do Francji, oraz że ledwo przeszliśmy wstępne badania lekarskie i zainstalowali się w pensjonacie "Chez les Thénardiers", jak zajechało Berlingo z płynnymi materiałami konferencyjnymi. Pamiętamy, że jego kierowca zaciągnął ręczny hamulec i zasnął na trawie, z nogą w samochodzie.

Wiemy, że zaczął się i zakończył bankiet otwarcia i że tuż przedtem doszło do incydentu między Mikołajem a dozorcą Siadkiewiczem, na tle - symbolicznie to ujmując - bujnego popiersia dozorczyni. Pamiętamy, że ostatecznie wszyscy powędrowali spać, z wyjątkiem dwóch Lwów, Szapirowa i Zylbersztajnowa, oraz wpatrzonej w swojego emisariusza papugi Nadieżdy. Moja opowieść skończyła się na tym, że szłam do siebie po emisariuszowym "Idź, idź, Władziu, a my tu sobie z Lwem Mojsiejewiczem jeszcze przez chwilę pokonferujemy". Brakowało mi Bazyla, ryżego katalizatora głębokich myśli i oryginalnych nastrojów...
 
Coś mnie tknęło, żeby wyjść na taras. Poprosiłam o więcej lodu i hotelowy garçon przyniósł mi szklaneczkę Tampico. Od strony gór wiało lekkim, ciepłym wiatrem, nikt nie pływał i basen błękitnie drzemał. Siedziałam tak, otulona w zadumę bez tematu, kiedy usłyszałam "miau". "Miau" ciche, za to dwukrotne. Gdyby to było miaou francuskie - odpowiedziałabym automatycznym pss, pss; to "miau" było jednak wymiauczane ze zdecydowanie polskim akcentem. W ciemnym kącie tarasu objawił się Bazyl.
 
Jak dobrze, że nie uległam pokusie infantylnego kici, kici. Od dawna porozumiewaliśmy się z Bazylem w języku uniwersalnym i pozaakustycznym.

- Jestem - zameldował się Bazyl.
Przeciągał się powoli i z odległości, jakby chciał mnie uwolnić od obowiązku formuł i gestów powitalnych.
- Wyrzuciłem jedną butelkę z kartonu, trochę zmodyfikowałem kształty - wyznał Bazyl - i szofer załadował mnie do Berlingo.
- Pewnie chce ci się pić - zatroskałam się telepatycznie.
- Radzę sobie - odbrzmiało bezprzewodowo. - Sadzawka jest czysta.
- Pensjonat nie akceptuje zwierząt - uprzedziłam. - Poproszę właścicieli o extra zgodę.
- Nie warto. Będę spał na zewnątrz. Nie martw się też o jedzenie. Pod trawą tak tupie, że zasnąć trudno.
- Ten gatunek myszy nazywa się po francusku mulot - wtrąciłam.
- Wiem - odpowiedział.
Skąd mógł wiedzieć?
- Muszę uważać na myśli - przyszło mi do głowy.
A kot przekrzywił swoją. Trochę jak rottweiler Cycek, inny lokator Siadkiewiczów.


Zajęcia powtarzały się. O ile ćwiczenia w basenie, kąpiel błotna i kataplazmy z kaolinu obowiązywały każdego dnia, to deszcze mineralne i bicze wodne wypadały co drugi dzień, na przemian. Dniem odpoczynku miała być niedziela. Monsieur Bidal odważył się któregoś dnia warknąć przy mnie "Jeszcze parę lat, a niedziela będzie w piątek". Oboje patrzyliśmy w tym momencie na ogrodnika Mohameda, który ciągnął za sobą grabie tak wolno, jakby chciał, żeby go wyprzedziły.

Gimnastyka w sławnej wodzie leczniczej była pożyteczna i zajmująca. Wielki basen miał formę okrągłą, a w jego centrum znajdował się okrągły pomost, przypominający bęben. Z tego bębna kierował gimnastyką instruktor o imieniu Didier. Jego zwięzłe wyjaśnienia tłumaczyła na polski Nadieżda. Z rozbawionym dziobem, bo sama niezdolna do większości wygibasów.

Wymagania co do strojów kąpielowych były kategoryczne. Kobiety - kostium jednoczęściowy, mężczyźni - slipy. Jakiekolwiek amerykańskie gacie Malibu czy muzułmańskie Mustafy po kolana, były zakazane. Basen leczniczy nie miał ambicji być pralnią. Tym bardziej, że woda, o zapachu dalekim od Chanel N° 5, osadzała na kąpielówkach rodzaj rdzy, a niektóre tkaniny wręcz żarła.
Przekonał się o tym Libero, który pierwszego ranka zaprezentował się w stringu. Widząc go w szatni, Nadieżda przypomniała powiedzonko, że "kiedyś, żeby widzieć pośladki, trzeba było rozchylić majtki, a teraz odwrotnie". W odpowiedzi Libero wykrzywił się słodko-kwaśno i burknął, że "śmiać, to się można ze stringa poniżej 50 zł".

Libero powiększył się w ostatnich latach o jakieś 30 kg i teraz - praktycznie goły - budził ten rodzaj wesołości, jaki wywołałby hipopotam w slipach, śpiewający w pierwszym rzędzie chóru "Żubrówka Spiritual and Gospel Choir" z Żeńskiego Liceum Sióstr Sybarytek.
Ewenement miał miejsce, kiedy skończyliśmy ćwiczenia i poddawaliśmy się podwodnemu masażowi. Bijące ze ściany strumienie wodne były intensywne i trzeba było ustawiać się bardzo ostrożnie. Patrzyłam na Haka, któremu z twarzy nagle uciekła rozkosz, a jej miejsce zajął ten rodzaj cierpienia, jaki zna każdy piłkarz, który podczas rzutu wolnego zapomniał zakryć rękami miejsce sławne z wrażliwości. W pewnym momencie Hak wybałuszył oczy, a za nim ja. Oto na wprost Libera wypłynął na powierzchnię jego string, zszarzały i przypominający zdechłą krewetkę. Widać było, że Libero również zidentyfikował naturę przedmiotu, bo zanurzył obie ręce w wodzie, przez chwilę coś sprawdzał, a potem stężał, jakby liczył straty finansowe i moralne. Niezdolny do ukrycia wesołości, instruktor Didier wykrzyczał, że "leci po jakieś desusy o rozmiarze XXXL". Dusząca się od śmiechu tłumaczka nie zdążyła jeszcze kłapnąć dziobem, jak spanikowany Libero wyniósł z basenu w rękach to wszystko, co przedtem trzymał w slipach. Ledwie znalazł się na brzegu, jak zderzył się z wracającym Didierem, rozłożył ręce i już bez żadnej dbałości o podskakujące świadectwo płci, jął się ślizgać po kafelkach w kierunku szatni.

Niby istnieje mądrość ludowa "Nie śmiej się bratku z cudzego wypadku", ale nikt nie miał ochoty sięgać po nią pamięcią. Najgłośniej darła się Amam, a najmniej Hak. Miał wyraźnie wielką ochotę, ale zamiast się śmiać - płakał, bo tak już jest, że śmiech potrząsa organizmem, a lumbago wstrząsów nienawidzi.

Konfuzja Libera nie potrwała. Zapytany wieczorem, czy kupił sobie w termalnym butiku jakieś majtki, odparł hardo, że nie widzi potrzeby.
- Po co? - powtórzył na dźwięk nagłej ciszy.
- To jak... - chwyciła się za usta Mania Siadkiewiczowa.
- … tak z gołą dupą ? - dokończył dozorca.
- A jak miał stringa, to nie był z gołą dupą? - popisał się zmysłem obserwacji Hak.
- No może nie przesadzajmy - rzucił się Liberowi z pomocą Rebek - coś tam jednak miał.
- A ty co, palcem sprawdzał? - błysnął dowcipem Szapirow.
- Dziękuję uprzejmie, Rebuś - obruszył się Libero - za twojego amanta mnie jeszcze nie brano!
Libertyn naskoczył na libertyna. Atmosfera napięła się.
Zbliżała się pora obiadu, a trzeba Czytelnikowi wiedzieć, że obiadu we Francji nie podaje się przed dziewiętnastą i w nieprzyzwyczajonej do dłuższego postu ekipie panował głód. Tym większy, że Mikołaj potrzebował czasu, żeby wygrać z nakrętką pierwszej butelki.
- Przeskocz gołodupca! - nakazał mu emisariusz Zylbersztajnow.
Ręka nalewkowego przepłynęła nad szklanką Libera, nie spuściwszy ani kropli etylowego dżdżu.
- No bo pewnie, kurwa, w tym butiku dla żabojadów nie było rozmiaru - wystartował Hak, zgorszony okrucieństwem kary, nie mieszczącej się w jego kodeksie karnym.
- Ależ panie Liberku - odezwała się Siadkiewiczowa. - Ja zabrałam kostium dwuczęściowy, bez koronek, i ja pana poratuję moimi … spodenkami.
- Nie będą za duże? - zarechotał Szapirow. - Po co mu zresztą majtki, stanik mu pani pożycz.
Siadkiewicz przełknął ślinę, a Mikołaj spojrzał na szefa Centrali z pogardą, z jaką protestanci patrzą na procesję ku czci św. Parapacego z Salamanki.
- No ! - odetchnął Libero i podstawił szklankę Mikołajowi.
- Lej - zgodził się Lew Dawidowicz.

Historia Libera w jakiś sposób wydostała się poza Termy i kiedy nazajutrz, po lekkim déjeuner, opalaliśmy się nad basenem, podkradł się do Libera ogrodnik Mohamed i zatrzepotał rzęsami "Je sais où on peut se bronzer tout nu".
- Co on pierdoli? - zainteresował się Hak.
- On mówi, że wie, gdzie Libero mógłby się opalać całkiem nago - przetłumaczyła spod parasola Nadieżda.
- A gdzie niby, gdzie? - obojętnie obsikał się olejkiem do opalania Rebek.
Mohamed przeniósł się w okolice filmowca.
- On peut y aller à moto - zapodał.
A potem rozdmuchał różowy puszek i spróbował wsunąć stopę w pantofel plażowy Rebeka. Bez sukcesu - miał stopę o trzy numery za szeroką.
- Co ten poganiacz wielbłądów znowu chce? - nie ustawał w ciekawości Hak.
- Zadałeś pytanie bez "kurwy" - oderwał wzrok od Mohameda Rebek.
- Kurwa - nadrobił zaległości Hak. - Ale kopyto do łażenia po piasku to ten brudas ma.
- Mohamed mówi, że może Rebka zabrać motorem - dobiegło z klatki.
- Merci - rozjaśnił się Rebek. - Merci very much. Ale nie dzisiaj.
Odchodząc, Mohamed nie zapomniał się potknąć i otrzeć o Libero.

Następne dni potoczyły się rutynowo. Mniej więcej rutynowo, bo nie było jednego dnia bez figli, przy pomocy których dorosłe samce małp i ludzi starają się odmłodzić.

Jest wciąż pierwszy dzień. Dîner się skończył, a druga część zebrania jeszcze nie zaczęła. Mikołaj i Jojo niosą po kartonie Stolicznej. Dozorca Siadkiewicz spaceruje wokół basenu, poprzedzany o długość cienia przez żonę. Ona zamyślona, on czujny.
- Co to są kataplazmy? - pyta Amam.
- W tym wypadku chodzi o kataplazmy gorące - podejmuję się wyjaśnień - z białej gliny kaolinowej...
Zauważam obiektyw. Zaczynam wchodzić w kadr Rebekowej kamery. Amam już w nim jest.
- Kataplazmy to tak, jak katakumby - wskakuje mi w słowo Libero. - Katakumby są zimne, a kataplazmy gorące. Do katakumb wkłada się trupy, a do kataplazm - jeszcze za życia.
- Ale nie pożyją - włącza się do dyskusji naukowej Hak.
- Znam takich, co przeżyli - upiera się Libero.
Kamera w ręku Rebeka zaczyna się trząść. Szansa w stabilizatorze obrazu - myślę.
- Ty to wytrzymasz - pociesza Amam Libero. - Musieli was w Mossadzie nieźle trenować.
- W Mossadzie? - udaje Amam. - Co to jest Mossad?
- Znałem jednego Mosada - zatrzymuje się nad nami Siadkiewicz. - Kazik miał na imię. Do mojej Mani, jak byłem za kawalera, uderzał.
- I co? - woła z daleka Jojo, który usłyszał słowo Mossad.
- Dostał po ryju, za przeproszeniem pani papuzieńki - patrzy za oddalającą się żoną dozorca.
- A czy te katakumby są obowiązkowe? - wraca do tematu Amam.
- A jak! - zapewnia Libero. - Ale najpierw lecą kataplazmy.
- Mikołaj już leje - krzyczy Jojo.
- Kurwa z tym lumbago - gramoli się Hak. - Przed chwilą widziałem na trawniku tłustego ryżawca. Wypisz, wymaluj Bazylek.
- Skąd by się tu wziął? - dziwią się Siadkiewiczowie.

- Banał - powie Czytelnik.
Banał. Takie już są wakacje. Życie robi się wolne i leniwe - jest gorąco, ale nie za gorąco, woda w basenie jest chłodna, ale nie za chłodna, jedzenie jest inne, ale nie za "inne" - wszystko rozkosznie powszednieje, a marzenia robią się nijakie.

Zaczęłam kronikę od basenu z białym błotem. Teraz muszę coś ze słowem "błoto" zrobić. "Biała zawiesina" - wyrażenie paskudne i medyczne. "Biała mgła" - jakieś za rzadkie. Bardziej adekwatne byłoby określenie "śmietana", ale czy "kąpanie Haka w śmietanie" nie nafaszerowałoby mojej prozy ołowiem. Albo "Jojo w śmietanie" - czy nie popchnęłoby wyobraźni jednego Czytelnika do kuchni, a drugiego - w stronę kucharki?
Niech już będzie błoto. Białe błoto.

Leżenie w białej otchłani leczy ciało i duszę. Zakazującego rozmów regulaminu pilnuje Ginette. Ma się wrażenie, że zakazuje również z własnej inicjatywy. Jest apetyczna, dekoracje jej służą, ma opalone nogi i coś takiego w sobie, co - według Libero - "medytację bardzo ułatwia, ale jeszcze bardziej utrudnia".
Kobiety oddają się medytacji bez reszty. Obie, Siadkiewiczowa i Amam, siedzą prosto, z dolnymi kręgami przy samej ścianie, obmywając co chwilę szyje i okolice. Zanurzenie panujących między ramiączkami kostiumu obfitości nie jest dla nich łatwe, a byle odchylenie pupy od ściany kończy się wyskoczeniem na wierzch podstanikowych pływaków. A następnie nóg, zgodnie z teorią zjawiska, przedstawioną w pierwszych słowach raportu.
Medytacja pań, chociaż staranna, wymaga więc pewnego skupienia pozamedytacyjnego. U panów - odwrotnie. Skupiają się głównie pozamedytacyjnie, a medytacja czysta znajduje się u nich na czwartym planie, pozostawiając za sobą dwa plany luki.
Mikołaj troszczy się wzrokiem o równowagę pani Mani, Siadkiewicz pilnuje tego samego u Amam, Libero koncentruje się na nogach Ginette, obaj emisariusze - na jej opiętym kitlu, a Rebek szepce do Jojo, że gdyby tu zanurzyć Mohameda, to byłby tak samo biały jak wszyscy, co podważa i ośmiesza wszelkie teorie rasistowskie. Jojo sprawia wrażenie wytrąconego z równowagi przez brak czarnego notesu, a ja nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek rozproszenie uwagi, w związku z obowiązkami. Jeśli Czytelnik ma trochę sumienia i dobrej woli, może mi w tym momencie współczuć.
Haka zostawiłam na koniec. Nad czym medytuje Hak, zobaczymy kiedy przedstawię parę scen z jego błotnego życia.

Jesteśmy w drugim dniu kuracji i czeka nas pierwsze zanurzenie. Lew Dawidowicz wnosi zydel i ustawia na nim polową klatkę z Nadieżdą. Płonące od barw pióra papugi pozostają w harmonii z ramkami klatki w kolorze khaki, a całość rozrzuca krople egzotyki po niepokalanej czystości pomieszczenia. Ginette wydaje się zaskoczona:
- Proszę natychmiast wynieść ptaka! - zatrzymuje gestem emisariusza Zylbersztajnowa, który zdążył już zanurzyć część swojej szczeciny.
- To ciekawe, kto będzie tłumaczył - skrzeczy ptak po francusku.
- Nie, nie, ja mam medytować - odpowiadam wycelowanemu palcowi Ginette.
- Przecież słyszę, że ktoś jeszcze mówi po francusku - spostrzega się Ginette. - Chyba nie papuga, haha.
- Chyba papuga, haha - reaguje klatka. - Mam na imię Nadia - upraszcza swoje imię Nadieżda Igorowna Orinoko.
- A tu coś leży na dnie - wykrzykuje Hak, grzebiąc nogą po dnie. - Trupa czuję.
- Qu'est-ce qu'il dit ? - krzyczy Ginette.
- Co on mówi? - powtarza pytanie papuga. - Mówi, że tam coś na dnie leży, jakby trup.
- Mon Dieu! - uspokaja się Ginette. - A już myślałam, że znalazł moją komórkę. Jak trup, to drobiazg. Codziennie mamy tu z tuzin.
- Humorystka, kurwa - nie ukrywa rozczarowania Hak. - Jakby nie dosyć było mojego lumbago.
- Co ona powiedziała? - rozumie piąte przez dziesiąte Amam i boi się zanurzyć.
- Silence, s'il vous plaît! - zarządza Ginette.
- Trupów jest więcej - szepce do Amam Hak. Życzliwie. Po sąsiedzku.
Amam kurczy się i, na ile jej pozwalają wdzięki, zanurza.
Obserwuję Haka, a Hak - wszystkich pozostałych. W jego oczach, zamiast terapeutycznego skupienia, widać perfidną zadumę, która jak botox wygładza mu zmarszczki i wydyma policzki.

Nazajutrz, wchodząc do sali kąpieli błotnych, mijamy się z kilkoma brunetami. Jeden składa coś w rodzaju teleskopowego bosaka, a wszyscy mają aluminiowe walizeczki. Rozmawiają między sobą w hałaśliwym angielskim, podbarwionym orientalnie. "Liban jakiś" - przemyka mi przez myśl. Kiedy jednak słyszę "No danger", skierowane niby mimochodem do Amam, domyślam się prawdy. Wygląda na to, że wątpliwości agentki wywiadu M. zostały potraktowane z całą powagą.

Nie mogę o sobie powiedzieć, żebym poświęcała szczególną uwagę slipom, ale coś mi się w chwilę potem rzuca w oczy. Slipy Haka i Rebeka wydają się … ponadnaturalnie wypchane. "Ciekawe, co im się śniło" - ironizuję w duchu i dopiero historyjka, którą jeszcze spodziewam się zdążyć w niniejszym raporcie opowiedzieć, z mojej ironii zadrwi.

Od nowa spoczywamy w mlecznej nieważkości. Na lewo ode mnie, w dziwnym spokoju zamiera Hak, a za nim, "medytuje" Amam. Za Amam przysłania rzęsami oczy niepokojący kobiety i kłopoczący mężczyzn Rebek. Artysta garbi się nad białą taflą z beztroską człowieka, któremu zepsuł się budzik.
Nagle widzę, jak powierzchnia błota, tuż przed biustem Amam, uwypukla się i pęka z bulgotem, jakby na dnie basenu doszło do erupcji wulkanicznej. Drugi pękający pęcherz gazowy budzi Amam z odrętwienia i nagle widać na jej twarzy zmieszanie. Amam rozgląda się z nadzieją, że nikt niczego nie zobaczył, ja rozglądam się za nią i … dziwne. Jedyni, którzy niczego nie dostrzegli, to jej sąsiedzi. "Rebek dżentelmen" - pomyślałam, ale Hak? Widzę, jak Szapirow chwyta za ramię Lwa Dawidowicza, jak Siadkiewicz szuka potwierdzena na twarzy małżonki, jak Jojo pisze coś palcem w powietrzu, jak zapomina zamknąć dziób papuga i jak Libero zaciska palcami nos.
Powierzchnia błota wygładza się, wchodzi Ginette i rzuca okiem na zegar ścienny. Mamy jeszcze parę minut. Twarz Amam, pokryta rojem znaków zapytania, zaczyna się wypogadzać, aż nagle słychać nowy bulgot, a za nim istną serię. Spod powierzchni, wciąż przy samej Amam, dzieje się coś, co mogłoby wskazywać na sukces wierceń w poszukiwaniu gazu, i nagle widzę, jak policzki Haka to wydymają się, to kurczą, i już rozumiem. To samo musiała zrozumieć ofiara subtelnego żartu, bo widzę, jak Amam podnosi się i wali w pysk Haka, który ratuje się ucieczką w moim kierunku, ciągnąc za sobą przezroczysty wężyk. Widzę również Rebeka, jak coś zwija metodycznie z wyrazem twarzy człowieka, który nie ma skłonności do zaskakiwania ani do bycia zaskoczonym. Kiedy w minutę później wędrujemy pod natryski, białe od błota slipy Rebeka zachowują swoją… zuchwałą formę, podczas gdy Hak bezwstydnie wlecze metr węża.

Drogi Czytelniku, opowiedziałam tych kilka scenek, żeby oddać atmosferę wypoczynku wojowników przed walką. Wszyscy w Komórce Rewolucyjnej zdawaliśmy sobie podświadomie sprawę, że być może przeżywamy "ostatnie takie lato". Tym większą wartość miały wszystkie psoty, więcej czy mniej finezyjne. Odwracały uwagę od walki na śmierć i życie, jaka w niestabilnych politycznie czasach miała nastąpić. Rewolucja zdawała sobie sprawę, jak wielkie zadania przed nią stoją, i nie miała wątpliwości - od pewnego czasu rysował się "powrót wielkiej korby".

Na tym skończę czarne przewidywania - wszak w relacji z N. nie wykroczyłam poza trzeci dzień pobytu. Trzeci dzień z trzech tygodni.

Może jeszcze kiedyś wrócę do różnych zabawnych i wypoczynkowych epizodów z kuracji w N.
Pora jednak na parę końcowych informacji i na odrobinę nastroju.

Bazyl ukrywał się prawie do końca pobytu. On też miał prawo do wakacji i widać było, że klimat robi mu dobrze. Kot ujawnił się na dzień przed powrotem do kraju, a dwójka Siadkiewiczów zdecydowała się wracać samochodem, zarówno dla dotrzymania mu towarzystwa, jak i z ciekawości pejzaży i znakomitych autostrad na zachód od linii Odra-Nysa.

I oto mamy od nowa typowy wieczór w N.
Dîner skończył się, a zebranie zgasło wraz ze świadomością ostatniego biesiadnika.
Siedzę nad basenem i patrzę na góry. Wiatr opowiada wciąż tę samą historię. Z wariantami, tak jest ta historia bogata. Ślizgają się po drzewach światła rzadkich samochodów. Zapalają się w ciemnościach cyprysy i rozbłyskują parasole pinii. Pachnie lawendą. Od strony N. nie dochodzą żadne odgłosy. Jak oszalałe grają świerszcze i cykady - nocne świadectwo południa, zdolne zniweczyć sen wędrowca, niegroźne jednak dla śpiącej w klimatyzowanych pokojach rewolucji.
Bazyl zamiera obok i czasem... czasem patrzy tam, gdzie ja, jakby mu zależało na podkreśleniu wzajemnego zrozumienia. A czasem gdzie indziej, jakby chciał dla odmiany przypomnieć, że nie powinniśmy się zbytnio do siebie przyzwyczajać. Bo życie życiu nierówne i inne są krainy wiecznych łowów człowieka i kota. W przeszłości Bazyl mnie odprowadzał. Bywało zimno i gorąco, deszczowo i burzliwie... Teraz mieliśmy dla siebie tyle pogody i czasu, że nie musieliśmy rozmawiać.

Czy Bazyl mruczał ?
Nie mruczał. Nie brałam go na ręce i nie głaskałam.
Byliśmy jak ktoś z kimś.

Wiem, że muszę kiedyś tę kronikę zakończyć.
Ale Czytelnik... niech Czytelnik się nie śpieszy.
Niech jeszcze chwilę posiedzi. Ze mną, z Bazylem, z cykadami.
Pod wysokim niebem, w cieniu gór, owiewany wiatrem, w którym gorące wspomnienie dnia schładza się w cieniach nocy.
Podczas gdy gwiazdy wysyłają z czarnego nieba migotliwe sygnały, których nikt jeszcze nie przetłumaczył.

Władysława