WSBN

Wirtualny Szpital dla Bardzo Nerwowych powstał w roku 2002, na dawnym forum Najwyższego Czasu, a jego pierwszym i ostatnim dyrektorem został legendarny, całkowicie wirtualny dr Fciak. Na co dzień szpitalem i personelem zarządza Siostra Przełożona. W skład stałego personelu wchodzi pielęgniarz Świstak (pomaga mu żona, znana bardziej jako Świstula, oraz woźny Raciwiłł.
Dalej...

28 kwietnia 2010

Z frontu walki z reakcją i Redakcją (176), 28 kwietnia 2010

  
Noc duchów


- A dlaczego kroplówka wyłazi spod koca? - pociągnęła za wąż Tęgodubska.
- Niech pani nie wyrywa pacjentowi sondy z cewki moczowej! - rozległ się krzyk pielęgniarki. - I odsunąć się! Wszyscy!
- Pan się nie martwi, panie Wigorek - cofnęła się o centymetr lokatorka z II piętra. - My panu nieboszczkę od nowa zawołamy. A sens życia wróci z sadełkiem. Pomarańcze przyniosłam.
- Nie trzeba - chrapliwie zapewnił Wigorek. - Sens życia mam już z powrotem. Żona w nocy przyszła i przysiadła, tak na brzeżku, z kompotem. Uśmiechnięta. Aż zachciało mi się do niej. A ona, że jeszcze nie czas. I że mam żyć jak gdyby nigdy nic.
- No to pomarańcze się nie zmarnują - ucieszyła się Tęgodubska. - Księdza Pałkę też tu panu przyprowadzę.
- Był już i powiedział, że jak wyjdę, to mam przyjść na karty.
- I do nas - wpadli sobie w słowo Siadkiewiczowie.
Dozorcostwo trzymało się na uboczu. Jak prawie wszyscy. Fizyczna bliskość rzeczy niepojętej budzi ostrożność. Czy Wigorek wtedy umarł, czy, jak chciał Libero, tylko się przyczaił, nie było jasne. Zwłaszcza, że było ciemno.

- Ale po kolei - jak powiedział skutek do przyczyny.

W ostatnim raporcie wspomniałam, że pomysł ratowania emeryta Wigorka wyszedł z ust pani Mani, żony dozorcy Siadkiewicza, i polegał na pobudzeniu emeryta do życia przy pomocy zmarłej żony. Skoro nie potrafił go wyciągnąć z łóżka nawet charyzmatyczny ksiądz Pałka, to metoda alternatywna narzuciła się dozorcostwu sama przez się. Naturalnie, Siadkiewiczom nie chodziło o ekshumację - stąd też niestosowne drwiny Amam, że nieboszczka miałaby się na tym etapie składać wyłącznie z kolczyków i DNA, wzbudziły niesmak. Powszechne łaskotanie w gardle ustało jak ręką odjął, kiedy wyjaśniło się, że Siadkiewiczom chodziło o "seans spirytystyczny".
W normalnych warunach należało oczekiwać ostrej reakcji ze strony Mikołaja, protestanta drażliwego na punkcie guseł, ale tym razem popisał się inną reakcją, jakby to powiedzieć, ściśle związaną z biustem. Biust pani Mani, obecny w raportach od samego początku, przynajmniej raz w roku narażał się na bezowocne przymiarki staników w supermarketach i znajdował wytchnienie dopiero w krawiectwie bieliźniarskim. O tej reakcji Mikołaja ledwie w ostatnim raporcie napomknęłam - tak delikatna była materia i tak intensywnie kolorowa jego twarz, kiedy popiersie dozorczyni dało się podzielić przez blat stołu na dwie części: dolną domyślną i górną co nieco bezwstydną.

Misterium przywoływania ducha nieboszczki Wigorkowej zostało przewidziane na następną noc. Miejscem zbiórki miał być lokal rewolucyjny, a mistrzynią ceremonii - Tęgodubska.

Mam nadzieję, że Czytelnik wybaczy mi teraz pewne osłabienie rytmu narracji. Jakże jednak pozwolić Tęgodubskiej wysunąć się na pierwszy plan, bez kilku słów na temat jej osoby i pochodzenia. Wszak nikt nie przychodzi znikąd. A jeśli nawet - to jakieś ślady na śniegu życia zostawia.

Otóż Izabela Klementyna Rachela z Rokamienieckich Tęgodubska, wdowa po sanacyjnym generale Hipolicie Tęgodubskim, który zanim zmarł w Wenezueli, do końca odmawiał powrotu do ojczyzny i w każdej korespondencji zamieszczał tajemnicze "dopóki ona ciągnie", urodziła się na kresach, w majątku rodzinnym, w dziewięć miesięcy po fali ataków 1 Armii Konnej Budionnego, które miały miejsce w maju 1920 r. Matka jej słynęła z wrażliwości na mężczyzn, bez względu na ich mundur i religię. Trzecie imię, Rachela, przypadkowe więc być mogło, ale nie musiało. Tym bardziej, że Salomea Rokamieniecka młodość spędziła w Krakowie, gdzie zafascynowana Młodą Polską, nieudolnie prowokowała rozwód Przybyszewskiego z primo voto Kasprowiczową i równie nieudolnie truła się średnio co kwartał.
Dodam, że jeśli Czytelnik poszpera w internecie, to na temat wpływu trojga imion Tęgodubskiej na jej osobowość, znajdzie wyjaśnienia, które w streszczeniu przedstawiają się następująco:
Ustalono, że za imieniem Izabela chowa się osoba zdolna do czynów nadzwyczajnych. Cechuje ją temperament tak żywy, że jedynym lekarstwem na jej znerwicowaną osobowość jest ciepło rodzinne. O to ciepło jest jednakże w jej przypadku niełatwo, ponieważ Izabela bez przerwy i w każdej sprawie poucza swoje bliższe i dalsze otoczenie. A że na ogół posiada zdolności lingwistyczne, to jej dalsze otoczenie jest naprawdę dalekie.
W pewnej sprzeczności do imienia Izabela pozostaje drugie imię Klementyna. Zgodnie z bezstronnymi obserwacjami, Klementyna jest spokojna i łagodna. Jasne więc jest, że gdyby nawet imię Klementyna figurowało w księgach parafialnych na pierwszym miejscu, to Tęgodubska i tak nie dałaby się przywołać do stołu inaczej, niż jako Izabela. Nagrodą pocieszenia dla imienia Klementyna byłaby jednak właściwa mu wierność szczytnym ideałom, pozwalająca jego nosicielce wychodzić zwycięsko z każdej sytuacji. Nawet kiedy ideały zbytnio wyginają się w kierunku niekoniecznie norwidowskiego bruku.
Rachela oznacza z kolei "jagnię, owieczkę" i wprowadza do osobowości lokatorki Tęgodubskiej nowy element, gwarantujący różne dwuznaczności. Kto sobie z tego zda sprawę, przestanie dziwić się, że proboszcz Oleander zwraca się do niej przez "zacna Pani Klementyno", burmistrz przez "Rachel, ty Rachel, ty zmysłów moich szpachel", organista przez "Izabella a capella", siostrzeniec przez "ciotka Salmonella", a reprezentujący niższe warstwy społeczne sąsiedzi - przez niedbałe "Tęgodupska".
Jeśli chodzi o mnie, to ograniczę się do "Tęgodubska", "pani Tęgodubska" i do bardziej wyrafinowanego "pani Bella".

Teraz, kiedy znużony moimi notorycznie długimi raportami Czytelnik będzie musiał stawić czoła kolejnemu, jeszcze dłuższemu - nadeszła pora, abym pokrzepiła jego serce informacją, że oto przystępuję do części ściśle reporterskiej. A w niej - zgodnie z definicją - narzucę sobie żelazną dyscyplinę, zarówno myśli jak i słowa.

Oto już mamy "jutro", jest wieczór i cała Rewolucja podniosła się z łóżek w oczekiwaniu na Siadkiewiczów, sprzęt do wywoływania duchów i panią Bellę.

Czekanie nie jest łatwe w żadnych okolicznościach. Nawet dla skazańca, kiedy bywa, że kat się guzdra albo targuje się o zapłatę.
Każdy człowiek ma swój własny sposób na czekanie. Emisariusz Zylbersztajnow, na przykład, założył świeżą koszulę i kiwnął na Mikołaja. Naprzeciw niego usiadł Hak i też kiwnął. O ile, w chwilę później, widać było Lwa Dawidowicza, jak zwisa nad szklanką i opróżnia ją w zadumie, o tyle Hak przyjmował rzeczywistość pogodnie, a szklance gwarantował szybki obrót. Śpiewał przy tym często i śmiało.
Skoncentrujmy jednak uwagę na Mikołaju, dla którego ostatnie dni były pasmem wyzwań. Filmowe oko Rebka nie mogło nie wykryć Mikołajowych perturbacji, a zwłaszcza tej związanej z lokalną obfitością pani Mani. Siedzący w Rebeku artysta naturalnie wygrał z drzemiącym w nim dżentelmenem, i widzimy, jak Rebek daje upust perfidii i niewinnie pyta: "Ty, Mikołaj, a czy Stary Testament mówi coś o piersiach w okresie sprzed przejścia Żydów przez Morze Czerwone?" Widzimy w konsekwencji, jak przymiotnik "czerwone" przenosi się z morza na twarz Mikołaja.

Wspomniałam, że Hak śpiewał "często i śmiało". Nie muszę dorzucać, że na ogół bez sensu. Ale czy jakikolwiek mężczyzna dba o sens w swoim śpiewaniu, kiedy goli się i w lustrze wykrzywia?


Jako pierwsza, ni stąd ni zowąd, rozbrzmiała strofka o savoir-vivre w strukturach terenowych, kościelnych i państwowych:

Parę minut później dała się słyszeć improwizacja na temat Czerwonego Kapturka:
Wójta cmokać się nie bójta,
w portki wójta pocałujta,
wielebnego - tylko w stułę,
Tuska w krawat lub w Sekułę.

Psa całujta zawsze w szyję,
kota - w mordę, jeśli myje,
astronoma - tylko w lupę,
aha, wójta jednak w dupę.


Durne, ale czy ja tu jestem od krytyki literackiej?
Ściąga majtki, zrzuca łapcie -
jak masz nimfomankę babcię,
pędź Kapturku, ratuj wilka,
bo ostatnia przyszła chwilka

na potwora, co go prawo
broni ciągle tak niemrawo,
że, choć wilka jest pupilka,
babcia może złapać wilka.

Moim zadaniem jest sprawozdawać.

Tym bardziej, że rzeczy jęły właśnie się toczyć z góry na dół, a nie jak dotąd - odwrotnie.
Zaczęło się od walenia w drzwi.
- Jeżis Maria Krucafuks! - zerwał się Mikołaj, ćwiczący swój protestantyzm w pobliżu ojczyzny Jana Husa.
- Ewakuacja! - wrzasnął Hak, już ze szklanką w kieszeni.
- Palić papiery! - zachichotała papuga.
- Skończ Abstynent z cycami - zapiął marynarkę emisariusz - i bądź łaskaw otworzyć.
- Wszystko gotowe? - zabrzmiała od drzwi barytonowa chrypka Tęgodubskiej.
- Tak jest! - automatycznie odpowiedział Lew Dawidowicz. - A co ma być gotowe?
- Kto tu dyryguje?
- Pani Tęgodubska pozwoli - nadążyła za piersiami Siadkiewiczowa. - pan emisariusz tu rządzi. Bardzo porządny człowiek.
- Izabela Klementyna Tęgodubska - wysunęła pierścionki pani Bella.
- Zylbersztajnow, Lew Dawidowicz - musnął je ustami emisariusz. I pozostał w półskłonie, jakby je chciał policzyć.
- Charmant, vraiment charmant - owinęła go w wilgotne spojrzenie Tęgodubska. - A na trzecie mam Rachela - uzupełniła. - Pan wie, moja nieboszczka matka powtarzała, że kobiety wychodzą za blondynów, ale kochają się w brunetach.
- Takie, to wolą iść za łysych - powiało zgryźliwością z klatki.
- Peut-être, peut-être - jęła rozglądać się za głosem lokatorka z II piętra.
- Proszę nami dysponować, Madame! - powrócił do pionu emisariusz.
- Posłuchaj, Lewek, ...- zaprzestała poszukiwań źródła głosu Tęgodubska - O, wybacz mi familiarność, ale w naszym wieku nie mamy już czasu na formy. A więc, posłuchaj, czarny stolik czeka na dole, kreda jest, talerzyk się jeszcze u Wigorka znajdzie, no więc potrzeba będzie tylko tragarzy.
- Tego tu nie zabraknie - zapewnił emisariusz, ze wzrokiem na Mikołaju.
- Ja będę niósł kredę - zapobiegawczo odezwał się Hak.
- A ja klatkę - zgłosił usługi Libero.
- To ja już wolę nieść się sama - burknęła Nadieżda.
- Tak? - zadrwił Libero. - Ciekawe, kiedy ostatnio się niosłaś?
- Parę jajek zniosłam. Jak byłam młodsza - ucięła papuga. - Weźmiesz mnie, Władziu?
- A moja nieboszczka matka miała taką samą arę, Sarę - ucieszyła się Tęgodubska. - Wprawdzie przeżyła naszą Sarę, ale przez lata miała do kogo otworzyć usta.
- I od tego biedna Sara pewnie zdechła - kłapnęła dziobem Nadieżda.

Do Wigorka nie było daleko, ale trochę nam to zajęło. Czoło pochodu stanowiła pani Bella, podtrzymywana przez Lwa Dawidowicza. Pół kroku za nimi dążyło dozorcostwo. Orszak zamykał stół z przyczepionym do niego Mikołajem. Zgodnie z najświeższym poleceniem emisariusza, pewna część okrągłego mebla była podtrzymywana na przemian przez Haka i Libero. Między awangardą a ariergardą maszerowała reszta Komórki Rewolucyjnej i ja z klatką. Do pewnego stopnia również Bazyl, ale tylko tam, gdzie osiedlowy urbanista nie przewidział płotu.

Drzwi otworzyła kluczem zapasowym Siadkiewiczowa. Emeryt Wigorek najpierw wykazał dużą odporność na budzenie, a kiedy odzyskał zmysły, natychmiast je, już z łokciami na czarnym blacie, stracił.
- Panie Wigorek - przystąpiła do rzeczy mistrzyni ceremonii - pan będzie łaskaw trochę się odsunąć i ani mru-mru. Pani Mania siądzie z mojej prawej strony, Siadkiewicz niech przysunie krzesło do Wigorka, pani Władysława zajdzie emeryta od lewej, …
- Nie mogę - wykręciłam się. - Muszę widzieć całość i notować.
- Po ciemku? - zdziwiła się Tęgodubska.
- Dziobem jej poświecę - obiecała Nadieżda.
- My ustawimy się w drugim rzędzie - zaproponowała Amam.
- A kto w pierwszym?
- W pierwszym nikt - odpowiedział Libero. - Przez szacunek dla ducha, pierwszego rzędu nie będzie.
- Ja tam nie przez szacunek, tylko ze strachu - otworzył duszę Hak. - Duchów się boję.
- Ja też, panie Haczku, kiedyś się bałam - wyznała Tęgodubska.
- Za życia? - wyskoczyło z papugi.
- Za życia? - dała się zaskoczyć pani Bella. - Ach rozumiem. Lewek, zaprosisz mnie kiedyś na rosół z tego ptaka?
- Mojego tatusia próbował kiedyś ugotować towarzysz Berman - przyszła z odsieczą emisariuszowi Nadieżda. - Ale tatuś nie poddał się, i nawet kiedy go już opierzonego wkładali do garnka, to tatuś się w ten garnek zesrał.
Pani Bella doznała ataku kaszlu.

(Tu dygresja: Czytelnik pamięta, że Igor Amazonicz, ojciec Nadieżdy, dzieląc biuro z autorem powiedzonka o "zaplutym karle reakcji", został za jakąś słowną nieostrożność skazany na śmierć przez otwarcie klatki i wpuszczenie do gabinetu kota Fiedii. W rzeczywistości tłusty Fiedia pożarł tatusia do ostatniego piórka, więc historyjka z garnkiem musiała zostać wymyślona przez Nadieżdę doraźnie, dla potrzeb chwili.)

Kiedy ustał kaszel, Tęgodubska wypisała kredą na obwodzie stołu 24 litery alfabetu, 10 cyfr oraz słowa "TAK" i "NIE". W samym środku umieściła odwrócony talerzyk i namalowała na nim strzałkę, żeby całość mogła grać rolę "ręki ducha". Zrobiło się ciemno i teoretycznie można było zaczynać; mistrzyni ceremonii przypomniała sobie jednak, że wypadałoby poinformować o wszystkim żyjącego małżonka nieboszczki.
- Panie Wigorek - zaczęła - zebraliśmy się u pana, żeby … panie Wigorek !!!
- Zasnął, kurwa - stwierdził Hak.
- To niech on sobie jeszcze podrzemie, a my z panią Manią sprawdzimy, czy w pomieszczeniu nie ma jakichś talizmanów czy innych pentagramów, bo duchy tego bardzo nie lubią i się płoszą.
- Krzyż wisi - naskarżył Jojo.
- Ojojoj - zmartwiła się mistrzyni. - Przepisy krzyża nie przewidują. Ojojoj!
- Darowałaby pani sobie - zdenerwował się Jojo. - Jojo jestem, a nie Ojojoj.
- Zrób coś, Lewek - zniecierpliwiła się pani Bella - żeby pan Ojojoj czy inny Jojo się zamknął.
- Zamknij się, Jajo - polecił emisariusz Zylbersztajnow. - Tak, jak pani Tęgodubska sobie życzy.
- Pani Tęgodubska ! - przybrała ton kapryśnej dziewczynki pani Bella. - Lewek, przecież przeszłam z tobą na ty.
- To jak mam mówić?
- Klimcia - podsunęła papuga.
- Boże broń! - odkrzyknęła pani Bella. - Dla Lewka, to ja mogę być Iza. Albo lepiej Rachela.
- Słyszysz, Lewek? - zadrwiła Nadieżda. - Tylko pilnuj się i nie pożryj Rachelki.
- Sza, Nadiusza - polał olejem wzburzoną papuzią falę emisariusz - tak ty jeszcze pana Wigorka obudzisz.
- To co robimy z krzyżem? - uczepił się Jojo.
- Z krzyżem na ścianie nic - wycedził Zylbersztajnow - Ale w swój krzyż, Jajo, to za chwilę dostaniesz kopa.
- Trzeba zapalić świece - zmieniła temat pani Bella. - Aha, bardzo ważne: jeśli ktoś jest pod wpływem środków odurzających, musi opuścić mieszkanie.
- Nikt nie jest pod wpływem - uniósł ramię Hak. - Ani ja, ani Lew Dawidowicz.
- Mało nie! - zirytował się Mikołaj. - Całe popołudnie obaj się odurzali Stoliczną. Nalewałem, to wiem.
- Nalewać i wiedzieć, to dwie różne rzeczy - wściekł się Hak. - A dla takiego, co tylko o cycach myśli, to już nie mówię!
W nagłej ciszy dał się słyszeć tylko oddech dozorczyni.
- Przykryj się trochę, Mania - podrzuciła jej chustę Tęgodubska. - Jak rozumiem, nikt nie jest odurzony powyżej jednego promila.
- Powyżej trzech na pewno nie - dał słowo Hak. - Mogę Lwu Dawidowiczowi chuchnąć.
- Obejdzie się - odrzucił pomysł emisariusz. - Budyń jadłem i nie chcę zmieniać smaku.
- Wszystko więc gotowe - stwierdziła mistrzyni ceremonii. - Kto siedzi przy stole, położy teraz palec wskazujący na talerzyku, a ja się zajmę duchem.
W tym momencie usłyszeliśmy hałas. Dochodził gdzieś z tyłu i był nieprzyjemny.
- Wszelki duch! - głucho jęknęła dozorczyni.
- Czy to ty? - wyartykułowała Tęgodubska. Starannie, jak gdyby pytała obcokrajowca.
- Żaden duch - wyjaśnił Hak. - To tylko Amam zemdlała.
- Polejcie ją czymś i nie przerywajcie, bo czuję kontakt - zadrżał głos mistrzyni ceremonii. - Teraz będę mówiła "Duchu, jeśli jesteś z nami, daj nam jakiś znak albo porusz talerzykiem". Jak duch się pojawi, to zrobi się zimno.
- Mnie już jest zimno - szepnął Hak. - Masz coś do picia, Rebek?
- Pierdul się - odszepnął Rebek - Ja teraz filmuję w podczerwieni.
- Kiedy duch przyjdzie - ciągnęła mistrzyni - trzeba go będzie sprawdzić przez chytre pytania. Może się też zdarzyć, że duch nie będzie chciał rozmawiać.
- Jakby tu był Szapirow, to by ducha przymusił - odezwała się papuga. - Prądem albo obcęgami.
- No, nie wiem - przerwała jej Tęgodubska. - A jak miał duch na imię? Muszę wiedzieć, kogo wołam.
- Stefa jej było - poinformowała dozorczyni.
- Widzę ducha w podczerwieni - rozkrzyczał się zza kamery Rebek.
- Gdzie?
- Koło okna, na podłodze.
- To Amam - wyjaśnił Hak. - Polałem ją, ale ciągle leży.
- Za wcześnie, panie Rebku kochany, jeszcze Stefanii nie wywołałam - podjęła się zaprowadzenia porządku mistrzyni ceremonii.
- A nie uważacie - zauważyła papuga - że należałoby jednak Wigorka obudzić?
- Naturalnie, naturalnie - dała zlecenie budzenia mistrzyni ceremonii. - Pan Siadkiewicz będzie łaskaw.
- Józek - potrząsnęł emerytem dozorca. - Żona chce z tobą mówić.

W Wigorku coś się wydarzyło, a ściślej - coś się w nim zaczęło trząść. W jego sen musiała wtargnęła nadzieja o natężeniu, którego nie zniósłby nawet nie mający pojęcia o prawdziwej miłości nastolatek. Oto z nieskończonych czarnych korytarzy nadbiegła kobieta, z którą Wigorek dzielił swoje niewielkie przykrości i jeszcze mniejsze przyjemności przez całe dziesiątki lat. Kobieta o uśmiechu z pierwszej randki, kiedy, jako jedyna na trzecioligowym meczu nie skakała do góry, tylko patrzyła na niego, a on widział w jej oczach przyszłość czystą i pogodną jak piaszczyste dno rzeki, jak otwarte niebiosa z parą bocianów, jak łąkę w maju...
- Stefa, Stefa! - zawołał Wigorek i uniósł się, niezgrabnie jakoś i niesymetrycznie. Po czym chwycił się za szyję i razem z krzesłem przewrócił.
- Pogotowie - krzyknęła Nadieżda - natychmiast. A ty, Lowa, rób masaż serca.

Pod rękami emisariusza, emeryt Wigorek wydawał się dziwnie mały, przywiędły i podniszczony.
- Nie dam za niego pięciu dolarów - mruczał lekarz, kiedy pierwszy z wynoszących nosze sanitariuszy otworzył sobie nogą drzwi na klatkę schodową. - Jest tu ktoś z rodziny?
- Nie ma - odpowiedziała Siadkiewiczowa.
- Jeśli nie liczyć ducha … - zaczął Hak, ale przerwał, kiedy Lew Dawidowicz stanął mu na nodze.

Nikt się nie ruszał.
- Jak już mamy tę całą logistykę - zgłosił się z pomysłem Libero - to może by teraz wywołać ducha Wigorka? Niech sobie pogadają ze starą we dwójkę.
- Powtórz to - ostrzegł go emisariusz - a będziemy twojego ducha wołali
- W rodzinie męża na wsi zabili świnię, to zapraszamy do nas na stypę - odezwała się Siadkiewiczowa.
Propozycja zawisła w powietrzu.
- Ze Świętym Piotrem teraz Wigorek w karty pogra - zamyślił się dozorca.
- Ja bym jednak zadzwoniła na pogotowie - zaproponowała papuga.
- No, a nuż zipie? - uczepiła się papuziej nitki pani Mania.
- Do kostnicy na pewno nie - poinformowało pogotowie. - Odwieźliśmy go do szpitala pod wezwaniem Komitetu Obrony Robotników. Jeszcze dychał.
- Jest na intensywnej terapii - odpowiedział szpital. - Rodzina może przyjść najwcześniej za dwa dni.
- Śpi jak kanarek - odłożył słuchawkę Lew Dawidowicz.
- Jak śpi, kiedy umarł - zdziwił się Hak. - Sam widziałem. Jakby z mauzera dostał.
- A może, cwaniak, bał się starej - wychylił się Libero - i najpierw udawał, że śpi, a na koniec udawał, że się przekręcił.
- Jakby udawał - obejrzał poklatkowo koniec nagrania Rebek - to by nie padał na nos.
- Fakt, nos miał na noszach czerwony jak kalafior - zajrzał mu w kamerę Hak. - Chociaż czerwone kalafiory, to były tylko w Związku Radzieckim.
- Co się stało? - oprzytomniała Amam.
- O, Mossad wchodzi do akcji - zadrwiła Nadieżda.
Dozorcostwo wybałuszyło oczy.

- To łap się za stół, Libero - podniósł się emisariusz Zylbersztajnow.
- Dlaczego ja? - przejechał chustką po butach Libero.
- Jajo ci pomoże.

Wracaliśmy w szyku odwrotnym. Wprawdzie na czele znowu widniał Lew Dawidowicz, ale za to pani Bella i Siadkiewiczowa dreptały na samym końcu, podtrzymując jedna drugą. Tuż przed nimi szedł dozorca i po ciemku nawoływał "Bazyl, Bazyl". Nie było nam z Nadieżdą do śmiechu, ale co jakiś czas parskałyśmy, bo oto w tej czarnej nocy, na niesionym przez Jojo i Libero czarnym stoliku spał sobie kot Bazyl, jak w swojej lektyce cesarz bizantyjski Bazyli I, zwany Macedończykiem. Czy spał naprawdę, czy udawał, tego nie miałam zamiaru sprawdzać - futrzany obwarzanek zachowywał formę nienaganną i mimo przechyłów stolika, aż do samego domu nie przesunął się nawet o centymetr.
Na miejscu zaś, zachował lordowskie maniery i nie dał się sprowokować tragarzom, którzy, kiedy pojęli, dlaczego stolik dużo ważył, głośno i wielokrotnie zwątpili w dobre prowadzenie się jego kociej matki.

Zanim jeszcze zapaliło się światło w oknie Izabeli Klementyny Racheli Tęgodubskiej, z dozorcówki wypadł Don Ciccio. Rottweiler najpierw pyskiem odsunął kota, potem podyszał przez chwilę przy mojej spódnicy, a następnie oddał się chaotycznemu joggingowi.
Minęło parę minut i rozbłysły okna Komórki na Wysokim Piętrze. Noc była chłodna, ale oboje z Bazylem nie śpieszyliśmy się. Jakby zdziwiony tym, Cycek zatrzymał się, ale musiał uznać, że wszystko gra, bo wznowił trening.
- I co, Bazyl? - zwróciłam się telepatycznie do kota. - Wygląda na to, że Wigorek z tego wyjdzie.
- Był moment, że miałem stracha - nadał Bazyl. - Aż mi się w drodze powrotnej płotów odechciało.
- Mnie też - zgodziłam się co do płotów. - To co - spoważniałam - pojutrze pójdziemy powiedzieć panu Wigorkowi "dzień dobry".
- Miau - odpwiedział w swoim języku Bazyl.


Zamknijmy teraz pętlę czasu i wróćmy do szpitala.
Staliśmy tak jeszcze przez chwilę przy łóżku, aż zażenowany swoją nieporadnością emeryt zwrócił się nagle do mnie:
- Ach, pani Władziu, trzeba mnie było widzieć pięć lat temu.
- Jeszcze tak pana zobaczymy, panie Wigorek.
- Wigorek z pana, panie Wigorek - niespodziewane i bez autoryzacji użyła mojej formuły Siadkiewiczowa.
- A pani to się odsunie - znowu napomniała Tęgodubską pielęgniarka.
- Pójdziemy już - uprzedziliśmy chorego.
Niepotrzebnie. Emeryt Wigorek już spał jak dziecko. Jak stare dziecko, ale miał na twarzy tę pogodną ufność, jaką mają na buziach opite mlekiem niemowlęta.
- Chodźmy - musiał odgadnąć moje myśli Hak - bo jak dziadek narobi, to nam każą pampersa zmieniać.
- Do jutra, panie Wigorek - szepnęłam w drzwiach. Bardziej do siebie samej.

Władysława